No to sobie dzisiaj "pobywaliśmy" w świecie śmietanki artystycznej ;). Wybraliśmy na wystawę "Dzika natura", ale niestety pech się skończyła... Ale nic straconego! Nowoczesna sztuka rosyjska nieźle się też spisała. Kubuś dostał obrazek w prezencie, Mamusia cała w skowronkach, bo obrazki przecież lubia, a Tatuś jakieś tam akty też wyoczkował, więc siemia cała w dobrych humorach. Pogulaliśmy po starych rejonach, okolice Stoleshnikov, oj Bracie, ale wypas... Już zapomnieliśmy, jak to było. Louis Vuitton, Prada, Escada, Burberry itp itd... Skończyłam fotki robić nie wiem na której marce, bo mi się znudziło... A żeby zupełnie pamięć sobie odświeżyć zaliczyliśmy Gogola, tam gdzie nasza rosyjska przygoda się zaczęła ;)
0 Comments
Kubuś namiętnie myje zęby (SAM! tylko i wyłącznie!), "pierze" razem z pralką automatyczną i miętosi skarpety swe. A w wannie zabawki są w ogóle nie-interesujące, bo przecież kosmetyki w tubkach są najfajniejsze. I tak w kółko, zabawki kontra prawdziwy stuff ;). Ćwiczymi podawanie sobie różnych rzeczy i testujemy buty. Nogi się jeszcze trochę plączą i ciężko się przyzwyczaić, ale przynajmniej sprzeciwu już nie ma. Mamusia jutro ostatni dzień w biurze, bo w kwietniu urlop wykorzystuje, więc już powoli głowa się luzuje i odpoczywa. Ulga przyznać muszę. O pakowaniu będzie trzeba zacząć myśleć i o formalnościach i w ogóle. Ale to potem, teraz chwila oddechu. I zima za oknem niestety... Ale słoneczko w domku ;).
Buciki pierwsze Kubusiowe zakupione. Synek w szokie. Nie wie, jak tego używać... Kombinuje, boi się postawić kroczek... Pół godziny na rozkręcenie i straszne rozpaczanie, a później już z górki. Okazuje się, że wygodniej i stabilniej się stoi i kroki pewniejsze się stawia i w ogóle obuw aż tak zły nie jest, a wręcz może nawet Kubuś się przekona ;). Chłopaki byli wczoraj u lekarzy różniastych i wszystko w pariadkie. Ostatnia z serii szczepionek także zdiełana i już wsio.
Decyzja podjęta! Mamusia idzie na wychowawczy zająć się sobą, zdrowiem i dobrym samopoczuciem oraz wspierać Tatusia Kubusia w jego działaniach biznesowych. Jeszcze bez szczegółów, ale jeśli wszystko pójdzie gładko będziemy wracać do Polski pod koniec kwietnia. Póki co planuje przerwę półroczną, a później back to work, ale już albo w Polsce albo gdzie indziej. 3 lata w Rosji w zupełności nam wystarczą, delikatnie rzecz ujmując... ;). Do zobaczenia!!!
Ale ten Synek nasz się tulić lubi... Taka słodka przytulanka maleńka. Rączkami obejmuje, twarzyczkę wtula, buziaki daje, wspina się ciągle na rączki, tylko by się pieścił i dotykał. I te stópki takie stworzone do pieszczenia, i te rąsie, i nosek, i brzusio, i nożynki, i uszka, i włoski i wszystko na raz i z osobna i stale i ciągle i bez przerwy by można... Taka to nagroda dla Mamusi po dniu tyrania na fabryce, że wszystkie stresy na chwilę idą w niepamięć. Niestety na chwilę, bo później Synek idzie spać i dorosłe dylematy wracają i czarna dziura stoi otworem... Oj, oby coś się ruszyło... jak nie, to samemu trzeba coś ruszyć, bo tak to się długo żyć nie da. Tatuś rzeźbi za to w realizacji swojego pomysłu biznesowego i co dzień, to krok do przodu. Stres też ma oczywiście i na dodatek mało czasu, bo Niania Maja przecież jeszcze w odpuskie, ale i tak mu zazdroszczę... Oj, wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Prawda, prawda...
W Warszawie Most Północny uroczyście dla mas otworzyli, a w Moskwie Jakub Paweł Sumiński pierwszy raz z pełną premedytacją kuleczką trafił żyrafie w dziób i dostał za to fanfary i od Starszych i od Żyrafy! Pada śnieg, dzwonia dzwonki sań, więc z kanapy by się człowiek najepiej nie ruszał. Ale co robić, jak lodówka pustkami znowu świeci. Poza tym nie oszukujmy się - co może być wspanialszym prezentem dla naszego Synka niż niedzielne zakupy w hipermarkecie... Kupowałby wszystko, ale to dosłownie, z półek garściami i od razu do buzi na sprawdzenie, czy warto, czy się nadaje... nieważne spożywka, sprzęt, kosmetyki... wszystko oczami, rączkami i usteczkami kupujemy, próbujemy... Przy Tridulkach się bujamy w rytm muzyki, tudzież wybijamy rytm rączkami o powierzchnie różne. Chodzimy już z Mamusią za jedną rączkę. Jemy dorosłe jedzenie i coraz mniej się uczulamy. Czytamy dużo gazet... Rodzicom mało zostaje, ale za to Kubuś wyedukowany... Leonardo generalnie wielkim człowiekiem był. Wybraliśmy się więc na wystawę mu poświeconą. Mój móżdżek generalnie jeszcze nie bardzo nadąża za geniuszem tego gościa... Czego on się nie imał... Szacun. Zanim do galerii dotarliśmy, wypróbowaliśmy nowy fotelik dla starszaków (Mały siedział dumny jak paw i sadowił się jak król) i odwiedziliśmy dawno nie wizytownay GUM i Plac Czerwony - nic się nie zmieniło, na wypasie standardowo.... A wieczorkiem - plotki z dawno niewidzianymi druzjami w fajnej knajpce serwującej gruzińskie żarełko. Maja jeszcze na urlopie wróci dopiero za tydzień, więc Synek nam towarzyszył i szacun jak dla Leo! Grzeczny jak się patrzy, tylko słuchał, oglądał, jedzonko degustował i flirtował z babkami różnymi. Szczególnie sobie uptarzył stoli z czterema krasotkami tuż obok naszego i laski miały cały wieczór przekichane... Ale o dziwo całe w skowronkach... Czaruś jeden, nie wiem kiedy i od kogo się tego nauczył???... Żebyście widzieli jakie oczka strzelał... Lovelas i tyle. A jak wróciliśmy do domku to się przy zmianie pieluszki okazało, że mega wzwód mamy!!! Ptaszek trzeba przyznać rozmiarów niczego sobie... wiadomo po kim ;). Czaicie bazę??? Niewiadomo tylko, czy to te laski w knajpie go tak pobudziły, czy Mona Lisa, która też mu w oko wpadła... Jak Krzemusia opowiadała, że ich Kubusiowi też się zdarza, to nie chciało mi się wierzyć, a tu proszę jaki klops ;). PS. O Leo z wikipedii: ur. 15 kwietnia1452 w Anchiano niedaleko Vinci we Włoszech, zm. 2 maja1519 w Clos Lucé we Francji; włoski renesansowymalarz, architekt, filozof, muzyk, pisarz, odkrywca, matematyk, mechanik, anatom, wynalazca, geolog. Urodził się i wychował niedaleko miasta Vinci, będąc nieślubnym synem notariusza ser Piera da Vinci i chłopki Cateriny. W rozumieniu współczesnym nie miał nazwiska, człon "da Vinci" oznacza bowiem "z miasta Vinci". Jego pełne nazwisko, nadane mu przy narodzinach, to "Leonardo di ser Piero da Vinci", czyli "Leonardo, syn ser Piera z miasta Vinci". Człowiek witruwiański – studium proporcji ludzkiego ciała Leonardo często był opisywany jako archetyp "człowieka renesansu", którego wydawałoby się niespożytej ciekawości dorównywała tylko siła jego kreatywności. Szeroko uważa się go za jednego z największych malarzy wszech czasów i prawdopodobnie najwszechstronniej utalentowaną osobę w historii. To właśnie talent malarski przysporzył Leonardowi największej popularności. Dwie z jego prac, Mona Lisa i Ostatnia Wieczerza, zajmują czołowe miejsca na listach najsławniejszych, najczęściej imitowanych i wspominanych portretów i dzieł malarstwa. Równie wielkie znaczenie w historii sztuki ma szkic Leonarda Człowiek witruwiański. W Polsce znane jest także dzieło Dama z gronostajem, ze względu na to, iż jest jedyną pracą artysty, jaka znajduje się w polskich zbiorach. Do czasów dzisiejszych przetrwało najprawdopodobniej 15 jego obrazów. Jako inżynier, Leonardo tworzył projekty wyprzedzające jego czas, opracowując koncepcję helikoptera, czołgu, wykorzystania podstaw tektoniki płyt, podwójnego kadłuba łodzi i wiele innych innowacji. Względnie mała liczba jego pomysłów została wcielona w życie za jego czasów. Niektóre z jego pomniejszych pomysłów, takie jak automatyczna nawijarka do szpul czy maszyna do sprawdzania wytrzymałości drutu na rozciąganie, weszły do świata techniki bez większego rozgłosu. Leonardo pracował na największych dworach Europy, m.in. dla rodu Sforzów i Medyceuszy. Doprowadził do znacznego wzrostu poziomu wiedzy o anatomii, budownictwie lądowym i hydrodynamice. Zaznaczył swoją obecność także w dziedzinie architektury, rzeźby, filozofii i pisarstwa, ale te zajęcia odgrywały mniejszą rolę w jego życiu. Do dziś przetrwało 7000 stron jego notatników z rysunkami, szkicami naukowymi i notatkami. No to już se polatałam... Cały dzień pada śnieg i klimat mega depresyjny. W ramach pocieszenia muż udał się na odkryty przeze mnie wczoraj ryneczek i kupił kawałek tego pyszniackigo orzechowego przysmaku, na który wczoraj sobie nie pozwoliłam mając na uwadze dietę ścisłą... Ale przecież weekend jest! Dobry mąż, bardzo dobry! Oj jak fajnie wrócić do domku, kiedy już na progu czeka niespodzianka - Synek z rączkami wyciągniętymi (Tatuś twierdzi, że Maminsynek do kwadratu i faktycznie ostatnio Mały coś ciągle drepta i czepia się Mamusinej "spódnicy" czytaj dresu...), a później mniam pyszniasta słodkość ;). Pogoda fakt do dupy, ale jest coraz lepiej - znaczy się już o 7 rano robi się jasno (dla przypomnienia jeszcze chwilę temu godzina 10 rano oznaczała ciemność...), a o ósmej wieczorem jeszcze jest widno. Czuje się, że zbliża się najfajniejsza pora roku i czas, kiedy człowiekowi lżej na duszy będzie. A wszystko zacznie się od Wielkanocy! "Heniu masz jakieś życzenia na święta? Żur, kiełbasa, jajec górka, śmigam dygam kurka rurka. Gotuj się do dobrych zakupów"... Menu trzeba obmyśleć ;). A propos jajec górka, to Synek jest na etapie jedzenia w stylu "ja sam", więc poziom uwalenia się i chaosu wokół miejsca spożywania posiłku sięga poziomu niewyobrażalnego.... Rano było jajko dla przykładu, pyszne i bardzo brudzące ;). Ale wyobraźcie sobie gęstą zupę z mięskiem i warzyw zestawem bez liku albo dla przykładu maleńkie makaroniki z białym serkiem... Sprząty teraz kilka razy dziennie, edukacja Synka wymaga poświęceń ;). "Ja sam" też ostatnio myje zęby... Już nie daje sobie umyć ząbków pięknie, bo sam przejmuje kontrolę nad szczoteczką i jedzie, że szok... Weekend się szykuje fajny. Się pospotykamy może i może się do planetarium wybierzemy i filmów kilka zaliczymy i się potulimy i rodzinnie pomisiakujemy. Wam także życzymy miłego ;).
Było, bo od razu się polepszyło ;). Tak oto dzisiaj świat wygląda. Czy to możliwe, żeby pogoda i to, co widzimy za oknem miało aż taki wpływ na nasze samopoczucie? Chyba ma aż taki... Im dłużej o tym myślę, tym bardziej pewna się staję, iż przetrwać zimę w Moskwie (mimo dłuuugich wakacji świątecznych) to jest nie-la-da wyzwanie. A już za trzeci rok z rzędu powinniśmy dostać medal! Albo order jakiś przynjamniej, chociażby z papieru czy coś. Pisząc to, właśnie sobie uświadomiłam, że 20 marca minęły dokładnie 3 lata od kiedy tutaj kiblujemy. Chyba w weekend jakoś to zselebrejtujemy ;). Wracając do pogody. Słońce na niebie, na duszy lżej. Aż Mamusia po powrocie z pracy ciut się za sprzątanie wzięła (ok, tylko na terenie kuchni, ale zawsze to coś no nie?...), Synka "wyprowadziła" na spacerek (fajny bazarek w okolicy odkryliśmy i gdyby nie dieta, to z pewnością bym ten smakołyk orzechowy - szerbiet z 15 rodzajów orzechów - zakupiła... może w weekend w ramach "nagrody za dzielność w walce o przetrwanie na terenie korporacyjnym"), pranie ogarnęła oraz jeszcze coś tam coś tam zrobiła i w ogóle jakoś się taka silniejsza poczuła. Słońce Ty jesteś jak zdrowie, Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił... Dziś piękność twą w całej ozdobie. Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie... Pan Tadek dobry na moment każdy ;). Ale na wszystko the best jest the best muż na świecie, czyli mój muż. Sumik duży żonce stonce pyszny świeżo wyciskany soczek pomarańczowy na wstępie zaprezentował, słodki był, pyszny był, energii na wieczór dodał. Synek aż się poślinił, bo przecież MUSI (I KONIEC) spróbwać wszystkiego co trafia od Mamusinej i Tatusinej buzi... Mały Sumik bije brawo, coraz częściej stoi, macha, ściska, przytula, buziaki daje, otwiera, zamyka, wyjmuje, wkłada, targa, uderza, miętosi, dotyka, liże, gryzie, szarpie, cuda wianki i fiutkiem kręci młynki (oczywiście, że nie kręci jeszcze aż tak, ale tak mi się skojarzyło a propos "wlazł kotek na płotek i ogonkiem kręci młynki" jednego z hitu płytowego dla najmłodszych - Tridulki...) i takie tam sprawy właściwe dla osób z ukończonym pierwszym rokiem życia. Nie do-ogarnięcia powiadam Wam. PS1. Takie tam - FILM uzupełnione, zapraszam PS2. W czasie pobytu w Polsce doszły mnie słuchy, że "sumolola" ma fanów kilku albo i nawet kilkunastu i jak się opóźniam z relacjami albo milczę dłuuugo, to się fani niecierpliwią. Niniejszym więc obiecuję poprawę ;). Wiem, że nie po raz pierwszy (pewnie nie po raz ostatni), ale się naprawdę przyłożę...!!!
A Synek ma to wszystko gdzieś i szczęśliwy jest niezwykle. Ciut marudny także, więc podejrzewamy kolejny etap ząbkowania. Się zobaczy, ale na wszelki wypadek arsenał przeciwbólowy sprawdzony i czeka w pogotowiu. Zdjęcie outside nie jest kopią wczorajszej fotki... Dziś znowu taka właśnie piękna była pogoda. Grudzień się czuje powiadam Wam... A Mamusia po uszy wciągnięta w kolejną powiastkę kryminalną Charlotte Link ("Drugie Dziecko"). No nie mogę... Tak się wciągam i przeżywam (no bo przecież ciekawe, kto zabił???), że aż wstyd chyba ;). A tam, niciewo, ważne, że się podoba. Nie dość, że słabo się czuję, to jeszcze za oknem tak o to sprawa wygląda... Słabo? I jak tu się w kupie trzymać... Przecież ręcę opadają... Na dodatek, ile razy tutaj wracamy po dłuższej przerwie, to jakiejś alergii dostaję... Katar, kichanie, łeb z bólu o mało nie odpada, jakby migrena z siłą młota waliła, oczy czerwone, łzy lecą jak Niagara... Czyżby organizm całym sobą krzyczał "NIE" ... ;). Tatuś niby lepiej, ale wybrał się na rynek dziś, bo lodówka pustkami świeci... No i jak wrócił, to juz humor był gorszy... Korki, jazda jakby wszyscy prawko kupili i nigdy nikt ich niczego nie uczył, a na rynku zakupy standardowo - "Jak to pół kilo? Nie można pół kilo. Można tylko kilo!"... "Jak to jeden kabaczek? Chybaś zwariował chłopie! Nie można jeden kabaczek...". I tak w kółko... Synek tylko w siódmym niebie, bo dalej odkrywa dawno nie-widziane zabawki i chyba nie udaje, ale naprawdę myśli nasz Cwany Gapa, że to wszystko nowe tutaj... Jakiś sklep z zabawkami czy co?... Z osiągnięć - nauczył się oszukiwać ... i to prosto w oczy... Siedzi w wannie cały szczęśliwy, męczy gąbkę i jak odpowiednio wodą nasiąknie, to bierze do buzi i wyssysa wodę (z tą pianą, z tą oliwką do kąpieli....), jakoby był tak bardzo spragniony... Mamusia mówi NIE i wzmacnia zakaz paluszkiem nununu. Synek grzecznie słucha, uśmiecha się i tylko tak sobie chlapie tą gąbeczką, w ogóle już do buzi nie bierze. Aż do momentu, jak pośle Mamusi zmyłkowy uśmiech i odwróci się pleckami i szybciutko gąbęczka do buzi i mniam mniam, ale pyszna woda, kilka łyczków, póki Mamusia nie zobaczy. Odwraca się z powrotem i udaje niewiniątko posyłając kolejny uśmiech małego oszusta... SŁABO??? Mały cwaniak jeden... Nasze Kubusie kochane dwa harcują od samego rana. Póki co mają pewne problemy koordynacyjne w związku ze współną harmonijną zabawą, ale wygląda na to, że za kilka lat, to będzie mega przyjaźń ;). Głupki jesteśmy straszne, bo z takim zachwytem się im przyglądaliśmy, że fotek żadnych nie pstrykneliśmy.... A widok był cudny... Takie szkraby pocieszne... Wiadomo już jednak, kto będzie ten grzeczniejszy, a kto będzie chuliganić... Zgadnijcie sami... Łobuz się taki robi, że beret spada. Jak coś nie pasuje, nie jest po jego myśli, to od razu krzyk. I to już, szybko i natychmiast ma być tak, jak Synek chce... Fakt, że łatwo póki co zaspokoić te zachcianki, bo na ogół wszystko się kończy i zaczyna albo na wielkim głodzie albo na wielkiej nudzie. Nie ma nic gorszego, niż pusty brzuch i wizja umarcia z głodu oraz wielka przeogromna nuda trwająca dłużej niż 30 sekund mogąca zanudzić człowieka okrutnie na śmierć... I jak tu Synka wychowywać, a nie ratować z tych strasznych tarapatów... No jak??? ;). Spacer dłuugi po wiosennych już Kabatach i Wilanowie, aż do Centrum Opatrzności Bożej w budowie, ale już nieźle na wypasie. Z tego, co później doczytałam, to pomysł Świątyni Opatrzności historię swoją ma i to długą. Otóż idea ponad 200 lat ma i sięga daty uchwalenia Konstytucji 3 maja w 1791 roku, kiedy to uchwałą posłów Sejmu Czteroletniego podjęta została decyzja o wybudowaniu świątyni jako wotum wdzięczności za Konstytucję. Później kilka razy pomysł był już prawie prawie realizowany, ale albo III rozbiór Polski, albo II wojna światowa albo coś tam jeszcze innego niestety stały na drodze, jak pech to pech. Finalnie miejsce ustalono - Pola (Błonie) Wilanowskie i jak widać na zdjęciach, tym razem się z pewnością uda wielką świątynie postawić ku chwale konstytucji, ojczyzny i w ogóle ku chwale... Nie wiem, ale jakieś mam mieszane uczucia w związku z tymi wszystkimi monumentalnymi świątyniami w kraju naszym. Ale co tam, tak widać musi być. Tak czy inaczej, miejscówka w budowie, ale widać rozmach. Poza tym funkcjonuje już coś na kształt muzeum papieskiego oraz Panteon Wielkich Polaków. Twardowskiego wiersze i cytaty się przypomniały, ciepło na serdeuszku się zrobiło, a Papież to już w ogóle za serce chwyta, ale aż chłowieka szlag trafia, jak widzi męczenników w sprawie Polski poległych kurde w Katyniu 10 kwietnia 2010! W JAKIM CHOLERA JASNA KATYNIU??? Pod Smoleńskiem głąby i krętacze cholerne. A później się dziwimy, że Ruscy historię naginają... Wstyd mi, naprawdę wstyd i aż się gotuję, że w takim miejscu ktoś sobie pozwala na takie hity. Skandal i tyle. Dobra, już dobra, nie gotuj się tak, bo Ci pary zabraknie, a to dopiero południe, do wieczory tudzież nocy daaaaleko... Wyprawa na lotnisko po raz kolejny jasno, krótko, zwięźle i na temat mówi nam, że z Małolatem, to się odechciewa podróżowania... Obładowani jak wielbłądy i Synek nie mogący usiedzieć na swoim słodkim tyłeczeku, tylko w kółko coś dookoła oglądając i wiercący się raz na Mamusinych ruczkach, raz na Tatusinych. No bo przecież nie w wózku! W wózku tak dobrze, jak na rękach nie widać i można duuużo przegapić, a na rękach jak się człowiek dobrze powierci i pokręci to ma wszystko w perspektywie 360 stopni... Jak już się dotelepaliśmy, bagaże oddaliśmy (dalej zostając z mega bagażem podręcznym + 3 częściami wózka - trudno wyczuć, jak do tej pory udaje nam się te dodatkowe kilogramy przemycić... chyba Kubuś działa jak odstraszacz... wszyscy ze współczuciem patrzą na to nasze przemieszczanie się i to na dodatek w kierunku wschodnim .... :)), oddech w knajpie złapaliśmy, a na koniec na pokład sie dosłownie wczołgaliśmy, to już tylko o jednym marzyliśmy - dotrzeć do domu i nigdy więcej w podróż się nie wybierać (z góry wiadomo, że stan potrwa max 2 dni...). Nie dane nam jednak było tak szybko plan zrealizować... Wystartowaliśmy i nie minęło nawet pół godziny, jak nius się rozszedł po samolocie - wracamy do Warszawy, bo mamy awarię systemu nawigacji... Niby wszyscy na luzie, ale czujność mega, wszyscy stewardessy obserwują, czy mają srakę, czy coś ściemniają, czy mamy problem, czy dolecimy, czy?.... Sami wiecie, co po głowach w takich sytuacjach chodzi. Mamusia oczywiście wyrzuty, że testament niespisany i że w ogóle kocha męża nad życie i że Synek taki cudny i że ma za co losowi dziękować itp itd.... A poza tym tak sobie cały czas myślałam, że chyba lepiej zginąć w wypadku samochodowym, przynajmniej trwa to sekundy, a samolot spada minuty... Ile to w głowie obrazów zdąży się przewinąć... Nie potrafię sobie wyboraziź, co czują ludzie, którzy wiedzą już, że spadają i nie przeżyją... Na szczęście powrót był krótki i dalej już główkować nie musiałam... Za to musieliśmy zająć Synka przez kolejną godzinę czekając na pokładzie, aż usterkę naprawią. Ale to człowiek musi być kreatywny, żeby tego bąbla zabawić ;). Razem raźniej, więc jak zawsze daliśmy radę. Usterkę w międzyczasie naprawiono, znowu wystartowaliśmy i bezproblemowo dotarliśmy do Moskwy. Z +20 do +2 stopni... PS. A propos nazwania synka chuliganem, być może zbyt mocne słowo to fakt ;)... Z wikipedii: "Chuligan – nazwa zapożyczona od nazwiska Hooligan, irlandzkiej rodziny drobnych złodziejaszków mieszkających na przełomie XIX i XX wieku w londyńskiej dzielnicy Southwark; w Polsce określająca młodego człowieka, na ogół kilkunasto lub dwudziestoparolatka, który w sposób szczególnie agresywny i ostentacyjny łamie zasady współżycia społecznego, dokonując drobnych kradzieży i rozbojów, zaczepiając osoby postronne, niszcząc mienie i wdając się w bójki z innymi osobami. Chuligani zazwyczaj działali w kilkuosobowych grupach, dających im przewagę fizyczną nad pojedynczymi przechodniami, a także poczucie siły i bezkarności.
Jedziemy do Wawy... Wszystko co dobre, szybko się kończy. A Polska w remoncie była fajna na początku, ale już trochę wkurza... Tym bardziej, że słabo gotowe wszystko wygląda na to Euro... Chyba się jednak ze wszystkim nie wyrobimy... Oj znowu ten Tusk ;). I jeszcze na dodatek wypadek po drodze był i ponad godzinę staliśmy w miejscu. Całe szczęście pogoda super, więc można było Synka na szosę wyprowadzić i z furami różnymi zaznajomić. Ale walnęłam... "całę szczęście"... Kurde, całe szczęście to, że nas w tamtym samochodzie nie było... Duże Audi się zderzyło z ciężarówką... Oj z Audi prawie nic nie zostało... Masakra. Z dużym opóźnieniem wpadamy do Wawy. Na Głubczyckiej u nas w miekszanku szybka plotka i Kubuś w szoku, bo dzidziuś w wydaniu żeńskim (kolor różowy wszechobecny zdradza płeć nawet najmniejszemu rozumkowi ;)) miesięcy dwa oczami próbował Synka hipnotyzować konkurując z dziesięcioletnim Michasiem posiadającym fury piękne z lego, ale też i hulajnogę. Synek nie wiedział na co lecieć najpierw i siedział w wielkiej rozterce. Sprawę rozwiązaliśmy przenosząc się do naszego ulubionego Domowego Przedszkola u rodzinki H., na piętrze ostatnim ;). Oj tu się dzieje ;). Trzy kobitki kokietki (jak widać na zdjęciach Kubuś w dobrych rękach i śłicznych bardzo taże :)) oraz Staś dwa miesiące młodszy od Kubusia. Zabawa przepyszna, ale krótka. Znowu w biegu i do następnego razu. Na koniec docieramy do Krzemusi, Marka i Kubusia maleńkiego o dwa dni młodszego od naszego Synka. Kubusiów dwóch się spotkało, czyli trzecia część pierwszych urodzin ;). Oj, ale słodziaki... Fotek brak, bo Synek padł i zasnął w momencie odłożenia go do łóżeczka... Słodkich Snów Aniołku i do jutra.
Młodzi Sąsiedzi dostali honorowe nowiuteńkie ksywki: Złotówa i Trener.... Trener wiadomo przecież, no bo "Trenerze, dobrze będzie? Wygram?", "No jasne! Najpierw Mistrzostwa Śląska, później Mistrzostwa Polski i już tylko Mistrzostwa Świata". Trener Misiek strategię ma prostą i potrafi zawodnika nieźle zmotywować. Aż sama bym zaboksowała ;). Jeśli komuś coś umknęło, to mówię i Michale - sąsiedzi z dołu (Blachownia), który zajmuje się razem z Wujkiem młodymi chłopakami, którzy boksować maja ochotę. Trenują, ćwiczą, jeżdżą na zawody i takie tam. Mimo, iż sportu samego nie rozumiem i zgadzam się z Wiesiem - szachy by chłopaki lepiej potrenowali..., ale Misiek i Wujek za friko takie rzeczy robią i chłopaki naprawdę się odnajdują i zamiast po ulicach się wałęsać, to przynajmniej coś w życiu rzeźbią. Szacun wielki i uszanowanie. I powodzenia życzymy i samych wygranych i krwi jak najmniej... a zębów wybitych wcale... Ojej, ale tam się na tym ringu działo, dalej mi się przypomina... A najbardziej waleczne to te najmniejsze koguty... tak się na siebie rzucały, że szczęka opada... No dobra, ale dziś nie o tym. Wracając do nowych ksywek, Trener clear, a Złotówa nowiutka ksywka, bo Kasia właśnie dołączyła do klubu Bankowców i będzie wielką karierę (i szybką) w Banku robiła. Wyższą kultura bankowości wyuczona (podobno głównie polega ta wyższą kultura na uśmiechu opanowanym do perfecji i układzie rąk, do klienta i na ogólnej elastyczności, czyli wszystko dla klienta... - 2 tygodnie szkolenia dają efekty ;)) i Kasia od rana do nocy liczy kasę starając się manka tudzież superaty nie zaliczyć. Kciuki trzymamy i życzymy powodzenia na nowej drodze życia. Zanim do wieczoru filmowego przejdę, najpierw, polska piękna wiosna i Kubuś z Lutkiem, czyli już wiadomo skąd te uszka dość sporych rozmiarów, żeby nie rzec słonikowate ;)... Film - kolejna trauma jeśli chodzi o wybory filmowe w okolicach Częstochowy - nie wiem co, ale coś nam pada na mózg jak tylko się tu znajdziemy i przychodzi do wyboru filmu... Tym razem miał być Hans Kloss Stawka większa niż śmierć, a wyszedł Hana Klops (coś między Hana Montanna a mega Klopsem...) z prawdziwego zdarzenia.... Masakra. Wstydziłabym się takie coś nakręcić, już nie mówiąc, żeby w czymś takim zagrać. Hańba, bo tak skalać oryginał-legendę, to naprawdę trzeba mieć tupet... Nie wspomnę już o dennych dialogach, porażkowej grze, na czarno zrobionym Adamku (ze standardowymi oczami srającego kota i doklejonym ciemnym wąsem - RATUNKU!), na blond zrobionym Kocie (cały czas masz w głowie reklamę Neti "adin, dva, tri" a on tu jak jakiś Laluś wyfryzowany na blond i udający Klosa... masakra, co to jest do cholery?!), ekipie starszych Panów - Mikulskim, Karewiczu i Olbrychskim, którzy zdecydowanie powinni sobie już odpuścić i nie dawać się wciągać w takie szmatławce oraz na deser Martusia Żmuda... Chryste... Co to było??? Trudno wyczuć, całe szczęście się już skończyło.... Nie muszę dodawać, że absolutnie filmu NIE POLECAMY! A wręcz proponujemy żyć z legendą Klossa tą piękną, starą i prawdziwą i nie beszcześcić jej tym wypierdkiem Mamuta z rodu Koguta...
Pierwsza fotka to zdjęcie widoczku z naszego biura przesłane przez znajomego, a reszta to piękna nasza Blachownia ;). Synek podziwiał okolicę dzielnie, ale trochę go kaczki i łabędzie drażniły, bo syczały i wielce się unosiły, że ich teren podbijamy. Synek więc długo nie myśląc (jak się ma mały rozumek, to się myśli krótko i mało też w sumie), zaczął na ptaszęta syczeć także tudzież cedzić przez zęby jakieś tam czary mary hokus pokus niezrozumiałe dla Mamusi, ale ptaki widać w mig pojeły, bo skrzydła skuliły i poszły na drugą stronę rzeczki.... ;).
Tu będzie kolaż z 12 miesięcy... Chwilę mi to zajmie, ale daję słowo harcerza... Zostajemy w Polsce na tydzień, bo Tatuś będzie załatwiał ważne sprawy, a Mamusia musi zadbać o swoje zdrówko.
Zapach potu i krwi! Ale niedzielę sobie fundneliśmy... ;). Sąsiedzi trenują młodych bokserów i w ten weekend były Śląskie Mistrzostwa w Boksie dla kadetów (15-16 lat) i juniorów (17-18 lat), w których brali udział szkolone przez nich chłopaki. Sztuk razem trzech. Jeden wygrał, drugi przegrał, a trzeci był liczony dwa razy i finalnie przegrał także. Ale to był finał, więc sami wicemistrzowie!!! Poza tym jeden z „nie-naszych” został klasycznie powalony na deski, policzony, lekarz musiał go cucić itp itd... Matko Święta, kto ten sport wymyślił??? I jak można to sportem nazywać??? Krew się lała, serce mi biło i w ogóle drama. Ale ale jeden młodziak był bardzo sympatyczny i Tatuś Kubusia oskarżył Mamusię o pedofilię... a u Mamusi Kubusia po prostu uczucia macierzyńskie się obudziły, jak śliczną twarzyczkę obijaną widziała... Misiek dodał, że chłopak mieszka w Blani, niedaleko nas i na to Mamusia Kubusia walnęła jak Łysy o kat ławy – „no to my się pewnie z dzieciństwa znamy...”. Tatuś Kubusia o mało się nie zlał ze śmiechu cedząc ostre słowa „Ty Stara Dupo, 40 lat niebawem skończysz, a sugerujesz, że 15-latek Cię z dzieciństwa kojarzy??? ...”. No cóż, przyznać trzeba, że Tatuś w cyferkach zawsze był lepszy, refleksem też na ogół się potrafi wykazać... więc rację mu trzeba przyznać... Oj, a jednak starość uż tuż tuż .. A tak się trudno z tym upływem czasu pogodzić... I tak już będzie zawsze... Dziwny jest ten świat nasz.... A my jakie dziwolągi... PS. Do Jaworzna (walki tam się odbywały) jechaliśmy z Prezesem Klubu, więc poważna sprawa. Słownictwa fachowego łyknęliśmy odrobinę i wiemy także, że do mistrzostwa serce do walki nie wystarczy... Rozum też trza mieć. I przy tej oto pogawędcę, Mamusia została zatrzymana przez władze mundurowe w kolorze niebieskim. Reason why: prędkość... Chyba jakoś ujęłam swą nieporadnością Pana P., bo dostałam upomnienie i obyło się bez DUUUŻEJ kary za grzechy i punktów. Myślałam, że już się taki fuks nie zdarza.... A jednak... Fajny dzień.
Świętowaniu końca nie ma... Tym razem Roczek świętujemy z Babcią Gosią i ekipą śląsko-opolską. Wujo Wiesiu dostępu do Kubusia strzeże standardowo nie pozwalając sobie nawet na centymetrowe przerwy ;). Zajął miejsce już wczoraj i takim oto sposobem miejscówkę ma centralną i dostęp do Dziubka gwarantowany ;). Kubuś oczy wytrzeszczone, bo przecież petarda w torcie i niewiadomo skąd, jak i o co chodzi tak w ogóle. Takie dziwy, że aż głowa mała, co by wszystko pojąć ;). I jeszcze ten rowerek dla przykładu ;). Bądź tu mądry i pisz wiersze... Mimo iż skumać wsiego się nie da, to i tak jest fajnie i zabawa się kręci, a szare komórki się rozmnażają i Mały Rozumek co krok, to ciut większy ;).
Wielki Dzień dziś. Przyczłap do bambulatora, czyli rzepik nasz kochany (czytaj Synek) skumał, że samochody jeżdża na kółkach, a nie dachują. Wcześniej już coś tak mu świtało w tym małym rozumku, ale jeszcze nie był do końca przekonany. Dziś z pełną stanowczością zabrał się za testowanie tych kółek magicznych, co można nimi kręcić paluszkami i co jeżdżą jak się nimi po ziemi przesuwa. Cuda cuda ogłaszają ;). Rodzice standardowo szoping zaliczyli, a wieczorem na plotki się wybrali. Łódź nieźle się nocą lansuje przyznać trzeba. Niby kryzys, ale na lufę i przekąskę całe tłumy prą. Miło i sympatycznie, tylko że szkoda, że na chwilę. Jednak Rosja nas w ziemię trochę wryła. Jacyś tacy przytłoczeni, jakby zasmuceni, ogólnie rzecz ujmując w dole raczej niż na górce. Nie to, żeby rodacy w jakiejś euforii, czy coś takiego, ale jakoś chyba bardziej pozytywni. Poza tym już wiosnę prawie mają, a my jeszcze 2 miesiące w śniegu i w błocie taplać się będziemy... Pozdrawiamy naszych łódzkich kompanów i dziękujemy za sporą dawkę polskości, normalności i radości.
Dzień Kobiet niby taki zapomniany i fafarafa i jaja sobie z Ruskich robimy, że im się wydaje, że Dzień ten to prawdziwie międzynarodowe Święto, a tu jednak tradycja kultywowana jest tu i tam i tu także. I przyznać muszę, że bardzo mnie się to podoba. I ogólnie miło być kobietą i czekoladki pyszne są, a kwiaty cudne i jak Panowie tacy dżentelmeńscy, to świat jakoś tak bardziej kolorowa wygląda i Panie też jakieś takie bardziej promienne ;). Ale ale - jeszcze fajniej niż być sobie kobietą, to być sobie i mieć urodziny. A u nas dzisiaj tort podwójny, bo i pięć lat kończymy i roczek. Pawełek doroślak już niezły, a Kubuś nasz mały rozumek rozwija zwoje jak się patrzy i próbuje nadążać za starszyzną rodzinną.... ;). Oj ubaw po pachy, coś między zoo a muppet show ;). Małolata uczestniczy we wszystkich zajęciach grupowych, tylko słabo jeszcze kuma o co kaman... szybko się wyrobi i będzie pewnie prym wiódł, a na razie - łapy w torcie, kredki w buzi, gwałcenie piłki itp itd... Ale jeden suprajs zrobiony - staje sam! Bez trzymanki i bez świadomości (jak tylko łapie, że sam stoi, w ryk tudzież szybko na dupę bęc....), ale daje radę! Dalej się leni w kwestii chodzenia i picia samemu, ale jak wrócimy Maja się nim zajmie ;););). W końcu ktoś dyscyplinę w tej rodzinie musi trzymać... ;).
Więc męska część społeczności firmowej postanowiła się jak co roku wykazać inicjatywą i zorganizować Babom swoim niezły cyrk. Na początek kwiatki i kartki z życzenia oraz "talony" na kawę. "Talony" okazały się podstępem, ponieważ realizacja zamówienia odbywała się "za pomocą" pół nagich a la chippendalesów... Powiadam Wam - upokarzające... Ale na tym nie koniec. Obiad wyczesany w kosmos, same pyszności. Deser - występ grupy jakiejśtam (zapomniałam...) wyglądającej także jak chippendales, tym razem jednak bez serwowania kawy, ale dla odmiany w tańcach wygibańcach... Chłopcy nieźle wysporotwani przyznać trzeba. Niestety do rosołu się nie rozebrali, bo nasz dział prawny się nie zgodził na takie ekscesy... Torsami zatem poświecili, pupskami pokręcili i poszli sobie. Dalej nasi chłopcy wręczyli nam kalendarz wraz ze swoimi rozbieranymi fotkami (nie do końca, bo znowu się dział prawny nie zgodził....). Upokarzające po raz kolejny.... A na koniec dnia ekipa się zebrała i przed biurem miłość nam wyznawałą.... Miło, ale.... Kumacie takie hity w ogóle??? I jeszcze na dodatek wszyscy są przekonani, że Dzień Kobiet jest naprawdę bardzo międzynarodowym dniem i że wszędzie na świecie takie chodzki klodzki... Jutro wolne (no bo jak, przecież Dzień Kobiet), a my już za chwilkę ruszamy na lotnisko. Chłopaki wpadli do biura, żeby mnie zgarnąc. Kubuś furorę jak zwykle zrobił, wdzięczył się i ślinił jak najęty... PS. Lotnisko i lot jak zwykle sprawiły Kubusiowi dużo radości. Ani oka nie zmrużył, żeby nic, ale to absolutnie nic nie przegapić... A polegując w dziecięcym samolotowym foteliku pierwszy raz nabił sobie mini guza i krew się polała (na szczęście nie strumieniem, ale ciut się ulało) i płacz był, ale dzielność serca zwyciężyła i było i krótko i zwięźle i na temat.
Słów brakuje... Tylko Synek słońca promienie w żywot nasz wnosi ;). Karmi otoczenie tym, co popadnie. Jeździ furami (wprawdzie głównie dachuje, ale powoli czai, że koła się kręcą i coś chyba wspólnego mają z napędzaniem fury do jazdy...). Piłeczką się zabawia, zęby myje, próbuje sam stawać (i jak się na czymś skupi, to nawet stoi zupełnie sam, ale jak się tylko zorientuje, to od razu cykor i bum gleba...), gada jak najęty sobie tylko znanym dialektem i takie tam różne cuda wyczynia. W środę ruszamy do Polszy, więc liczę godziny i staram się przetrwać. Nie wiem jak długo jeszcze się uda, bo i słów i sił brakuje... Nie da się, mówię Wam, tak to jeszcze nigdy nie było w karierze korporacyjnej mej...
|
Archives
October 2014
|