Bez komentarza chyba ;). Wujek bardzo przejęty Julcią, bo nigdy takiego Maleństwa na rękach nie trzymał, za to w roli kumpla Kubusia świetnie się odnajduje i zupełnie bezstresowo. Chłopaki kochają się na zabój ;). A te ryby, to pyszniaste szczupaki przez Tatusia podane ;).
0 Comments
Krótko zwięźle i na temat: wszystko dobrze i z dnia na dzień jeszcze lepiej! Najgorsze, czyli bóle różniaste i emocje z hormonami grozę budzące, powoli odchodzi w otchłań zapomnienia ;). Zaczynamy się docierać (ja z Mała) i rodzinnie dopasowywać (wszyscy My ;). Jeszcze przed nami na pewno nie jedna nie dwie nieprzespane noce, ciężkie dni i takie tam, ale co tam. Najlepsze rzeczy w życiu wymagają wysiłku ;). Julka okazała się mega żarłokiem... Tatuś dumny, bo ewidentnie po kimś to ma... Poza tym lubi dziewczyny z krótkimi włosami, więc od dnia numer jeden Czarnulka nasza podbiła jego serce. Podbiła też serce Kubusia Synka naszego kochanego, który (odpukać w niemalowane) super się zachowuje i odnajduje w nowej i trudnej dla niego sytuacji. Jest czuły, opiekuńczy, milusi, radosny i w ogóle. "Moja Julcia ukochana urodziła się, malutka taka. Ja jestem duży".... Ubaw mamy po pachy, bo gada niezłe hity z satelity ;). Moja Mama jest jeszcze z nami, więc ogólnie ferajna jest ogarnięta i to nieźle. Tak czy inaczej wszyscy zarobienie po pachy i biegają jak kot z pęcherzem. U Pawła zamówienia się ruszyły, jak grzyby po deszczu, już nawet nie liczę. Tatuś musiał aż plan produkcji zrobić i stale jest w stresie, że się nie wyrobi... ;). Nocki zarywa i biega tu i tam i walczy jak lew, a ja niezmiennie dumna jak paw ;). A ja, jak to ja steruje się tym bałaganem i staram się, żeby wszystko grało jak w zegarku ;). I gra. Piękna muzyka ;). PS. Sesja Julkowa wkrótce, wrzucę przy okazji kilka fotek, które mam - ale kiepskiej jakości, bo z telefonu. A Synek w sesji żłobkowej na fotce poniżej. Słabo? Fajnie fajnie, ale tak już na zawsze będzie... Pospać sobie, oj jakby było wspaniale. Poleżeć w łóżku, SAMEMU, oj jakby było wspaniale. ALE NAJWSPANIALEJ JEST JAK JEST, czyli w jednej KUPIE ;). Synek bez zmian - cudny brat. Naprawdę taki dzielny i kochany, że słów brakuje. Julka też bez zmian - śpimy, jemy i sramy ;)... PS. Dawno temu miałam napisać, ale mi umknęło. Synek się rozkręcił w robocie na tańcach i ćwiczy nas w domu w różnych układach.... Umiemy teraz wszyscy robić ramę, samolot, boczki i kółko ;)... tańce, hulanki, swawole do trzech ulubionych piosenek - Bałkanica, Wyginam ciało i Gumi Miś... ostatnio też super sensualny i seksualny teledysk Blurred Lines by Robin Thicke (pycha ;)). Poza tym, jak coś razem działamy i nam coś fajnie wychodzi, to później Synek już do końca dnia powtarza, że to była "świetna robota, naprawdę świetna"... Nauczył się też gadać jak stary "No co Ty Mamo", "Chyba żartujesz sobie Tato", "Nie będę jadł, bo nie mam ochoty"... , "Natychmiast chce ślimaki"... (plany Tatusia, aby Synek został pilotem raczej nierealne... będzie przyrodnikiem jak nic ;)) i takie tam... Poza tym Synek zażyczył sobie ostatnio "spreit", czyli Sprite ;). I jeszcze wracając do tańców - "rama robi się tak..." i tak w kółko ;).
Synek do roboty niezmiennie uwielbia chodzić, chociaż od momentu pojawienia się Julki już koło czwartku przebąkuję, że chętnie by został w domu... tak czy inaczej atrakcji w Anteczku co-nie-miara jak widać na fotkach. Na samym dole są fotki kotków, które odwiedziły żłobek. Synek był wniebowzięty i dostał dyplom, znaczy się od teraz jest po prostu "dyplomowanym opiekunem kotów" ;):);).
Wracając do tematu... Po prostu ciężko mi bardzo i boli mnie to, że Kubuś miał takie ciężkie początki... Wiem, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Że wszystko jest super. Że jest zdrowy, cudny i wspaniały. Ta po prostu żal mi serce rozsadza, że musiał tyle przejść. A teraz sobie myślę o Marysi Cholawków. I ryczę znowu. Koniec tego.... Po prostu modlę się i życzę wszystkim nowo-narodzonym dzieciom przede wszystkim ZDROWIA i dużo miłości. Nic więcej nie potrzeba.
Julka generalnie jest w miarę łatwa w obsłudze. Śpi, je i robi kupkę (żeby "sra" nie powiedzieć..."). Czasem się awanturuje w głodzie, bo się niecierpliwi że wolno z cycka leci i w ogóle... albo się nażłopie po kokardy i się ulewa i czka i w ogóle śmiesznie... PS. Wracam do tematu początków Kubusia. Leżąc te trzy dni w szpitalu i obserwując Julcię kochaną naszą tak oto nie mogę się uwolnić od przemyśleń takowych... Mała (i wszystkie inne dzieci) bardzo potrzebuje ciepła, cycka do uspokojenia, mleczka do życia, przewijania, żeby dobrze i czyściutko się czuć, generalnie opieki dobrej potrzebuje i dobrze się czuje blisko Mamusi. Poza tym nie lubi, jak się robi coś nie po jej myśli albo zadaje się jej ból. Jak doroślak. Siostra zrobiła jej jedno małe nakłucie,żeby pobrać krew, a ryk był przez kilka minut... I tak oto cofam się w czasie... Przypominam sobie tą naszą pierwszą kruszynkę, która dwa pierwsze miesiące spędziła z dala od mojej piersi, od mojego ciepła. Leżała w inkubatorze i walczyła o życie. Nakłuta była w każdym możliwym miejscu. Po jakimś czasu przy wkłuwaniu igieł już nie płakała... Przyzwyczaiła się do bólu... Nie mogę na razie pisać, bo zalałam się łzami... No i co? Pocierpiałam, postękałam i jak ręką odjął. Czyli znaczy to, że najgorsze już za nami! Ufff jak wspaniale. Czyli znowu raz pada deszcz raz świeci słońce... Życie kochani, życie... ;).
Powiem tak. Ku...wa mać! Niech to się już skończy, bo ja zbzikuję.... Nie mówię o tym, że hormony buzują i że mam płacz na końcu dupy i nawet reklam wszystkich oglądać nie mogę, bo jak widzę staruszka wzruszonego, to łzy lecą mi ciurkiem... Nie mówię o tym, że dalej chodzi mi głowie Kubuś i jego pierwsze dwa miesiące w szpitalu (wrócę do tego tematu...). Mówię po prostu o cholernym bólu, z którym cały pierdzielony tydzień walczyłam i już miałam nadzieję, że najgorsze za mną. A tu taka sobie niewinna niedziela i jakiś koszmar. Wymienię w kolejności walkę z wiatrakami: szwy ciągną (bez rozcięcia było, ale trochę Julka mnie poszarpała więc szwów kilka jest... wprawdzie pikuś w porównaniu z szyciem cięcia, ale i tak BOLI!), hemoroidy napierdzielają na maksa (tak szybko małą rodziłam, że hemoroidy też szybko wyszły... - do tej pory nie wiedziałam co to takiego, a teraz chciałabym zapomnieć, że wiem, co to takiego... ratunku), macica się kurczy i boli, piersi napęczniałe i rozgorączkowane, sutki prawie w kawałkach, a na dodatek 39 stopni dziś się przyplątało i makabryczny ból głowy. Jakbym się mogła z tego wszystkiego wypisać, to już by mnie nie było. Ale nie mogę, więc cierpię i sobie tutaj trochę narzekam. A co... Wolnoć Tomku w swoim Tomku...
A te zwłoki na kanapie, to efekt wczorajszego "wypalania beczki"... ;). Tatuś się musiał jednak w miarę szybko zorganizować, bo Dziadkowie z wizytą do Wnusi i Wnusia wpadli.
Kiedyś się mówiło pępkowe. Teraz Tatuś "wypalał beczkę" (że niby Święta idą, to trzeba szynkę uwędzić ;)), czyli zrobił klasyczne ochlaj party z okazji narodzin córki ;). Pięknie się wszystko udało i już koło ósmej rano w sobotę (zaczął o 18:00 w piątek), Tatuś był w domku wraz z bułkami zakupionymi w sklepie na rogu... Całe szczęście, że sytuację kontrolowała Ciocia Lew, bo inaczej byłaby niezła awantura pt. "zaginiony w akcji" ;). Ponoć wszystko się git udało, tyle że niewiele Tatuś pamięta... Zabawili się chłopaki i zdrowie Julki wypili, nie raz, nie dwa i nie trzy, więc co jak co, ale zdrowia Córci nie zabraknie ;). PS. Jeszcze na początku wieczoru mężowi udało się wysłać fotkę z beczką płonącą, więc nie mam się co czepiać, bo dowód jest, czarno na białym - beczka płonie! Synek póki co jest mega na wypasie Bratem. Widać, że przeżywa i są to dla niego mega emocje i nie zawsze pozytywnie, ale radzi sobie świetnie i zachowuje się jak dorosły... taki mądry chłopak jest, że cali dumni jesteśmy. Wzrusza jak cholera. Przytula Julkę, całuje ("waskocze mnie", czyli łaskocze go, bo taka milutka w dotyku ;)), podaje pieluchy, zagląda do niej, podaje, przynosi różne rzeczy. Widać, że był dobrze przygotowany (brawo rodzice ;)), ale też widać jak się stara i jak walczy ze sobą. Mała jest na razie mało absorbująca i możemy mu sporo uwagi poświęcić, więc nie czuje się rzucony w kąt. Podoba mi się bardzo ta cała rodzinka.pl :). Fajnie jest. Żeby tylko tak cholernie wszystko nie bolało... Pocieszam się, że czas szybko leci i zaraz zapomnę o wszystkim... Tak jak dawno już zapomniałam początki z Synkiem... Chociaż pewnie wtedy było inaczej, bo stres był tak mega (o jego zdrowie, życie...), że własne bóle były pikusiem i nie dopuszczało się ich do świadomości... Fakt, że cięcie i szwy to do końca życia pewnie będą ze mną oraz zapalenie piersi też, to jednak jakoś tak zupełnie w innej szufladce pamięciowej...
Szpital - 3 doby zaliczone. Minęła jakby sen. Niby wszystko ok, ale jakoś tak dziwnie. Te położne dziwne. Te kobity dziwne. Ta Julcia dziwna. Taka mała, krucha, niepokojąca... ;). Znowu się muszę przyzwyczaić, bo na razie w szoku jestem, że już zapomniałam przez te prawie trzy lata, jakie to wyzwanie to macierzyństwo... ile siły potrzeba... Ale jak człowiek takiego Synka zobaczy po kilku dniach przerwy, to łzy się leją strumieniami... Kochać trzeba, żeby żyć. A jak kocham. Całą trójkę już teraz i czuję, że żyję. Boli, cierpi się, ale można spojrzeć w ukochaną twarz, w cudne oczy i życie jest piękne. Powrót do domu też mega wzruszający... pięknie chłopaki wszystko przygotowali. Ogromne kwiaty były. Łzy znowu (emocje i hormony buzują jak ognisko...). Boże jak dobrze być w domu. Boże jak dobrze mieć dom. Boże jak dobrze mieć rodzinę.
Miał być 3 lub 13 listopad, a wyszło jak zawsze ;). Wszyscy święci balują w niebie, bo Julia Katarzyna Witkowska przyszła na świat ;). 1 listopada godzina 03:35, waga 3370 g, wzrost 56 cm, kolor oczu - na razie czarny, kolor włosów - czarno-stalowe, 10 punktów na 10 możliwych. A było tak... Wody odeszły w nocy o godzinie 01:40. Już kilka minut później - o 01:47, zgodnie z zapisem w pamięci telefonu - w panice Mamusia wykonała telefon do położnej Joanny (w książkach coś próbowałam znaleźć, ale oczywiście jak się potrzebuje, to dupa... i wszędzie co innego, albo już jechać, albo czekać, albo może być jeszcze bez skurczów 24h a może nawet 48h... ale już dłużej nie przeciągać... opcji milion, więc telefon do przyjaciela jest najlepszym rozwiązaniem...). Ustalone zostało, że czekamy i dzwonię jak zaczną się regularne skurcze. I co? Kłaść się? Jakoś tak dziwnie, bo coś czuję w kościach, że zaraz się sprawa rozwinie. No to się powoli zaczynamy zbierać. Niby wszystko spakowane, ale jeszcze to, jeszcze tamto, Tatuś nocne porządki w kuchni itp itd. Telefon do Cioci Lwa, że możemy niebawem zacząć rodzić, więc serdecznie ją do nas zapraszamy ;)... Nie mija chwila, a zaczyna małe co-nie-co pobolewać. I zanim się obejrzałam, trzy małe skurcze i zaczyna się ból jak cholera. Telefon numer 2 do położnej Joanny o godzinie 02:54. Mamy jechać natychmiast. Widzimy się w szpitalu najpóźniej o 03:30. Ja już gryzę dywan, kanapę, stół, fotel, samą siebie... chodzę po ścianach. To nie są zwyczajne skurcze, to jakiś koszmar. Cały czas mam wrażenie, że Mała jest już blisko, że czuję ją między nogami. Boli jak cholera. Chce żeby to się skończyło. Serce tylko krwawi, bo Mały się obudził i jest tak zestresowany, że płacze, krzyczy, chodzi i pyta "czy już w porządku" albo "co się dzieje", nie mogę go na długo przytulić, bo zaraz znowu ryczę jak ranione zwierzę... Masakra. Nie mogę się doczekać Cioci Lwa. O 03:00 dzwonię, już jest na miejscu. Biedna wpada i od razu niezły stres -ja wyje, Kuba wyje, Paweł z torbami biega. Niezła szopka musiała być... Nareszcie ładujemy się do samochodu. Jedziemy. Dobrze, że noc, korków brak. Wpadamy pewnie po jakiś 15-20 minutach. Czyli jest koło 03:20. Wpadamy to dużo powiedziane... ja na czworakach się toczę i wyję i błagam o znieczulenie... Rozwarcie mega, ładujemy się na wózek i do sali porodowej. Dalej się drę, że chcę znieczulenie. I krzyczę i boli i ratunku, niech to wszystko się już skończy... KURWA jak to możliwe, że tak może boleć... Łóżko, jakieś niby badanie, żeby lekarz mógł dać znieczulenie, ale podskórnie wszyscy wiemy, że już po sprawie. Znieczulenia nie będzie. Główka już na świecie... Trzy raz parcie i Julia Katarzyna pojawia się na tym świecie. Jest godzina 03:35. Długo to nie trwało, ale zajebiście bolało... Mała leży na piersi, Paweł odciął pępowinę, położna Joanna namiętnie chce nam pokazać łożysko w detalach... Ratunku! Boli wszystko, sił brak, Mała przy piersi. I tak sobie siedzimy i czekamy. Sama nie wiem na co. A na pediatrę chyba. Później Paweł jedzie do Kubusia i Cioci Lwa, a my przenosimy się na oddział i zaczynamy zmagania z nową rzeczywistością. Tak.
Teraz może lepiej rozumiem te matki i położne i innych fanów naturalnych porodów... nie to, że jakbym miała rodzić raz jeszcze, to bez znieczulenia bym chciała (bo oczywiście, że NIE - tylko ze znieczuleniem)... ale pamiętam przy Kubusiu - miły poród, jakby ktoś inny w sumie rodził; zero kontroli gdzie i jak przeć (głównie twarz mi czerwieniała i próbowałam policzkami przeć....;)), zero bólu, zero czucia... a tutaj full wypas... wszystko intuicyjnie, żadnej szkoły rodzenia nie potrzebujesz, bo czujesz swoje Dzidzi i tak cholernie boli, że myślisz tylko o tym, jak najszybciej "wypchać" je z siebie... z oddychaniem tylko się nie spisałam, bo z bólu próbowałam na bezdechu jechać... ;).
|
Archives
October 2014
|