Niekończący się długi weekend w toku. Laba jak nigdy. Piękna pogoda, dobre towarzystwo sprzyja biesiadowaniu. Grill za grillem, czego to z tego grilla nie było, to trudno orzec. Karkówka, kiełbasa, kurczak, warzywa, kaszanka, szaszłyki, pstrąg i nie wiem co jeszcze, ale pomysłom końca nie ma ;). Kubuś udał się po raz pierwszy do sklepu po wódkę. Wujek wrócił z flaszką, a Synek z lizakiem ;). Radość na twarzy niesamowita, ulany cały, bo przecież lizaka ssać nie umie, ale cycka i jakoś tam biedny próbuje obsługiwać pyszności lizakowe;)
0 Comments
Oj się Tatuś naprowadził za wszystkie czasy. Nocą pędził na granicę i na tejże granicy spędził dobrych kilka godzin. A później odprawa, urząd celny i dopiero koło 20:00 ściągnął dzielny muż do Wawy. Żonka Stonka optymistka, że pójdzie szybciutko od 10 rano w Wawie czekała (wyjątkowo komfortowa podróż pociągiem, krajobraz za oknami cudny i nawet seks na łące w okolicach godziny ósmej pooglądać można było... fantazję to jednak trzeba mieć), żeby chociaż kawałek Wawa-Blania męża odciążyć. Czas się wlek przyznać trzeba, bo EMPIK zwiedzony, SMYK i inne ciuchowo zabawkowe sklepy zaliczone, zakupy zrobione, książka przeczytana, obiad zjedzony, film obejrzany (repertuar ubogi, więc z kichy różnej American Pie wybrany, co by czas zabić... po rosyjsku oczywiście tytuł trzeba było przetłumaczyć i pamiętam na billboardach napisane było po prostu -Amerykańskij Pieróg... nieźle co?), a muż jak nie było tak nie ma. Dobrze, że chociaż kontakt jest, to na bieżąco można śledzić postępy wyprawy ;). Dotarł nareszcie i jeszcze się udało na grilla załapać i Wujo Wiesiu z Gizą przyjechali na długi weekend, więc duża i wesoła z nas gromada. A co najważniejsze, to tym razem nie wyjeżdżamy nigdzie za dwi dni i nie mamy przed sobą wizji kambeku do Moskwy. Fajnie przyznać trzeba.
Fotki z licznika!!! Pobudka o 5 rano... Wielkie oczy rządne przygód z łóżeczka widać i zignorować się ich nie da (oczu jak oczu, ale krzyku towarzyszącemu...). Godzina urzędowania z Mamą i z Babcią oraz cudne przejęcie przez Wuja Wiesia. Najpier cichutko chłopaki się w domu bawili, a później jeżdżenie rowerkiem, zbieranie kwiatów, odwiedziny Portosa (chyba nie liczy się już w kilkunastu tylko w kilkudziesięciu razach... "Dzień Dobry Portosie! To znowu my!") i któż to wie co jeszcze. Ale wszystko podobno się odbywało raczej opłotkami, bo się chłopaki w piżamach wyrwali, więc czajenie się za krzakami i takie tam uskuteczniane było. Ale co tam, pospać do 9 rano - LUKSUS. Wrócili jak pracownicy ziemi - umorusani, ze stokrotkami we włosach i uśmiechem na twarzy. Śniadanko i dalej w teren. Mały jak bateria Duracell, bez snu, non stop chodzi, zwiedza i w ciągłym wytrzeszczu. Wiosna-lato cudne w Polszy urokliwej. Aż się chce coś robić. Długi spacer po obiadku z Lutkiem, piaskownica prawdziwa (i to z dziećmi) z pierwszymi roczarowaniami. "Pożyczysz nam łopatkę?" (dodam, iż dziewczynka pytana przez nas posiadała łopatek sztuk 6...) - "NIE". Krótka piłka. Dalej chłopaki też się pokazali z najlepszej dzieciakowej strony - "To jest MÓJ samochód, nie Twój." I takie tam normalne gadki piaskownicowe. Drama, ale Kubuś się absolutnie nie zniechęca i trzyma fason. W nagrodę - lody. Pierwsze "prawdziwe" lody, czyli wafelek. Dalej kolejny plac zabaw i chłopaki (starszaki - lat 7 i 10) grające w piłkę. Najlepiej się Kubusiowi biega za piłką u mamy na rękach... Cała reszta dnia upływa na prowadzeniu rowerku (sam musi prowadzić, nie jechać, stęka przy tym, ale uparcie kilometry przemierza pchając rowerek dzielnie w nieznane...) oraz na zabawach na kocu. Ale tylko na kocu, bo wyjście poza koc grozi paraliżem. Śmiesznie to wygląda, bo ewidentie teren "znany" to tylko ten w ramach koca ;). I kotek jeszcze i piesek namiętnie atakowane, podchody te chyba nigdy mu się nie znudzą... Już dzisiaj zero problemów przy zasypianiu, człek kilometrami zrobionymi zmęczony.... PS. I niespodziewanie Tatuś wyrusza wcześniej, bo formalności się szybciej załatwiły. Jutro się Tatusia spodziewamy!
Pobudka skoro świt. Ostatnie dopakowania i w drogę. Pożegnanie z Aleksiejem... Ostatni rzut oka na miejscówkę 3-letniej emigracji. Żegnaj Rasijo droga, do zobaczenia.... Oj samemu podróżować z Synkiem to nie lada wyzwanie... W samochodzie Synek puścił pawia (chyba lepsze to niż trzy kupy pod rząd, jak to się już nie raz zdarzyło...), dwie godziny na lotnisku upłynęło nam na chodzeniu po schodach i jeżdżeniu wózkiem bagażowym oraz proszeniem mężczyzn nacji różnych o pomoc w przemieszczaniu się z torbą i wózkiem i Synkiem, bo przecież lotnisko moskiewskie dzieci i niepełnosprawnych nie przewiduje... Lot superancki, bo Synek grzeczny jak Aniołek trzy czwarte lotu przespał, a resztę podróży grzecznie bajerował sąsiadów i jeździł samochodzikiem w przejściu bajerując resztę podróżnych (Boże jakie ma wielkie niebieskie oczy, ale śliczny, ale słodzik itp itd). Babcia i Wiesiu o mało co z radości się nie posikali jak zobaczyli wielki wózek załadowany torbami i Kubusia siedzącego na szczycie ;). Szybka wizyta u Kubusia Krzemusiowego, co by łóżeczko i fotelik odebrać i w drogę do Blachowni. Niekończąca się Polska w budowie, jeden przystanek na jedzonko i już po czterech (a może pięciu) godzinach jesteśmy na miejscu. Synek grzeczny jak nigdy (chyba faktycznie "obcy" - czyli nie Mama i nie Tata - działają na Synka kojąco) całą drogę ani razu głośniej nie zapłakał. No bo Babcia przecież cuda wianki, zabawianki... A już na miejscu w ogóle humor miodzio, bo przecież dużo fanów i nowy teren i pies i kot i rower i świeże powietrze (upić się można samym oddychaniem...) i awantura przed snem i w ogóle oj oj, ale się dzieje. Się ciągnęło i nareszcie przyszło. Momento odjazdu jutro o 7 rano. Samolot o 10:00. Mama z Wiesiem żdać na nas będą ;). Tatuś rusza w sobotę, w muzę jest wyposażony, jeszcze tylko dopilnować ma ekipy pakującej nasz bałagan, kilka formalności załatwić i już w drogę, dłuuugą. Do usłyszenia w wkrótce! PS. Poza tym dobrze, bo może polska kraina będzie miała pozytywny wpływ na Synka, który od trzech dni drze ryjka i terroryzuje rodziców (mimo, iż Tatuś powtarza, że z terrorystami nie negocjujemy... negocjować niestety trzeba, bo inaczej Synek był się zapłakał na śmierć chyba...). Z pozytywnej strony – Kubuś chadza już za jedną rączkę ;). Szykujemy się do lotu ;). Podrywa też wszystkie panny na blokowym placu zabaw i generalnie rządzi...
Generalnie fajnie zwierzęta pooglądać, ale dużo fajniej jest po schodach pochodzić. Można setki razy chodzić i się nie nudzi. (pewnie dlatego, że chodzenie przerywane jest padaniem na kolana tudzież pupę i badaniem podłża, czyli delikatnym mizianiem wewnętrzną stroną dłoni i paluszkami tego po czym akurat się drepta... że też Mamusi i Tatusia Synek tak nie pieści jak te betonowe ścieżki...). Komu jak komu... Rodzice osiwieją wkrótce... a Mamusini kręgosłup ledwo wytrzymuje... A wieczorem - standardowo - pożegnań czas ;). Clean-my-bar Party z Mashą, Leną i Saszą - super ekipa, będziemy tęsknić. Pewnie niedługo, bo się strasznie na Polskę szykują ;). PS. Fotki w trakcie... w przyszłym tygodniu, bo w czwartek lecę już do Polandii.
Ostatni dzień w biurze (no prawie, bo jeszcze w środę sprzęty muszę zdać). Ale ulga, że w tej kupie już rzeźbić nie muszę... Poczęstunek, podarki, przemowy itp itd. Całą rodzinką się wybraliśmy więc miło i sympatycznie. Jaszka w niebowzięty... bardzo mu się robota w ofisie spodobała ;). A wieczorem Struczewscy wpadli i znowu pożegnania i podarki i fajnie i trochę żąłka wyjeżdżać, ale tylko przez chwilę żałka ... PS. Wiosna naprawdę zawitała! Trochę późno i szkoda, ale jak to muż powiada - przyjechaliśmy pod koniec zimy, więc co by się bilans zgadzał wyjeżdżać czas. Dokładnie 3 zimy i trzy lata przetrwaliśmy dzielnie ;). Dobrze, że wyjeżdżamy, bo jeszcze tydzień i muż zacząłby walić po mordach tutejszych "kierowców"... Boże, co oni wyczyniają na drodze... A na rynku, szkoda słów... 800 Rubli (czytał 80 PLN) za kilo pomidorów... To już nawet dla mnie lekka przesada.... To się wybraliśmy na tyły do nacji ciemniejszej, Tadżykistan albo coś tam takiego i zakupy pyszne zrobione. Jutro pożegnanie w ofisie, więc coś coś tam będziemy gatowić. Poza tym pierwszy prawdziwie wiosenny weekend Moskwiecze wykorzystują w pełni. Znaczy się probka i na ulicach i w parkach...
Ostatni rzut oka na Plac Czerwony. Kubuś kontynuuje namiętnie naukę chodzenia i uśmiech mu z twarzy nie znika. A wieczorem spotkanie z kolegą, z którym pracowałam 10 latu temu. Przyjechał niedawno do Moskwy także w celach zarobkowych się zorientował, że my też tu. Się ucieszył, że będzie z kim wódkę pić, a tu niespodzianka... Ale da radę - poznał już sympatyczną lokalną diewcionkę i źle mu nie jest ;). Nocne rozmówki polsko-rosyjskie całkiem sympatyczne. Się rozgadałam, że hohoho...Ostatni raz przejażdżka metrem i kolejny hit w stylu "propaganda propagadną pogania"... czyli "wkrótce wiosna. lubimy swoja stolicę"... Ostatnio było "podaruj kobiecie kwiaty"... i jak tu powagę zachować....? Dziewczyny jak maliny, a wpatrzony w nie Jakub Paweł ;). Ostatnie spotkanie z Nianią Mają i z Alionką... Smutno trochę... Czekamy teraz na odwiedziny w Polsce.
Tylko, że bardziej za Synkiem niż za Mamusią Synkową się stęsknił... Wybaczyć można, tym razem. Więcej nie. Więcej nigdzie na tak długo (8 DNI!) SAM nie pojedzie. I już! Ostatnie plotki, zakupy to tu to tam i oto proszę bardzo kolecja zeszytów z wielkimi bohaterami. Zeszyty w Staliny. Niezłe co? Będę tęsknić za tą krainą wódką i absurdem pyłynącą...
W poprzek łóżka śpię, bo tak mniej się tęskni. Tak mi się wydaje przynajmniej. Już mógłby wracać, ileż można... Już mi się nie podoba wcale. Nie mam czasu za bardzo pisać, bo po pierwsze tęsknię, a po drugie zajęta jestem bardzo ważnym projektem muzycznym. Wróciłam do starej dobrej didżejki i szykuje dla muża baaardzo dużo godzin zajebistej muzyki. Będzie miał czego słuchać w czasie samotnej 18-sto (czy iluśtam...) godzinnej podróży Russia - Poland. A obok dzieło Synek - wyrzeźbił z plasteliny na sobotnich zajęciach. Już się oswoił z miejscem i był gwiazdą... Wszystkie polecenia wykonywał i sam sobie bił brawo... ;). PS. Spacery w Moskwie - sama już nie wiem, chyba lepiej w domu na dupie siedzieć niż te smrody wąchać... Powiadam Wam - śmierdzi jak cholera... W sklepie Synek pomagał Mamusi i trzymał różne zakupy. Dopiero przy kasie się zorientowałam, że cisza kilkuminutowa nie była związana z obserwacją i podziwianiem cudów świata, ale ze zżeraniem kiełbasy doktorskiej wraz z folią... Mniam... Drugie podejście muzealne... (swoją drogą ilość miejsc w Moskiwe, gdzie można fajnie spędzić czas jest zatrważająca... wiem, że 14 milionów ludzi, to jest niby dla kogo wszystko organizować, ale co my będziemy robić w Wawie??? Może sami coś otworzymy? ;)). Tym razem Muzeum Historii Moskwy! No i początek znowu się trochę rypnął... Pod wskazanym adresem Muzeum nie ma. Fatum jakieś czy co??? Ale tym razem ciut lepiej – zostało przeniesione. Dajemy więc wsteczny i na drugi koniec, w probce się trochę wylansować, w końcu się przecież nie poddam bez walki... ;). Udało się. Pawilon numer jeden – nuda... Moskwa niby jakaś taka średniowieczna miała być, ale ni z gruszki ni z pietruszki epoka kamienia łupanego (??? ), a przecież początki city to XII wiek... I tu z pomocą jak zwykle przyszła wikipedia – „Najstarsze ślady osadnictwa na terenie Moskwy pochodzą z IV-III wieku p.n.e. W IX wieku osada muromska, od ok. 862 w granicach Rusi. Najstarszy zachowany zapis dotyczący Moskwy pochodzi z 1147, kiedy to Jerzy Dołgoruki wydał rozkaz zbudowania na Wzgórzu Borowickim drewnianej baszty, dając tym samym początek kremlowi moskiewskiemu.” I wszystko jasne. Tak czy inaczej, jakoś nie-po-kolei i mało interaktywnie i smutno (zobaczcie te biedne postacie ludzko-podobne...).Sprawę uratował pawilon numer 2 – Moskwa wiek XIX i XX – super odjazd, się spodobało ;). I generalnie jakiś taki ogólny ruch się przez Muzeum przetaczał i kolesie w mundurach i z medalami i wycieczki szkolne i żołnierze. I już sobie myślę – nieźle dają, tak się historią intersują, że nawet tłum w tygodniu wali drzwiami i oknami. Niestety zong! Jakaś rocznica po prostu i weterani ściągneli i młodzież i wywiady i w ogóle „spasiba diedu za pabiedu”. Nie dowiedziałam się jaka to rocznica, bo nawet pan kamerzysta skuchę zaliczył mówiąc, że jest jakiś prazdnik ale nie wiem jaki... Się czerwony zrobił i tyle było z poszerzania wiedzy. Przez organizatorów zostałam wzięta za profesjonalnego fotografa z jakieś organizacji, więc nie wypadało pytać... I tak oto w ramach „bycia z ramienia organizacji” się nasłuchałam opowieści wojennych, historii Anny Viktorownej ostatniej Pani walczącej w Bitwie o Moskwę (17 lata miała kobitka), poznałam Pana Adama walczącego w Polsce (Sandomierz, rodzice mieszkali na granicy Ukrainy i Polski i stąd imię Adam), dowiedziałam się jak profesjonalne rzucać granatem itp itd. Pawilon number 3 – bitwa o Moskwę, czyli pierwszy krok ku wielkiemu zwycięstwu też niczego sobie. Podsumowując – się warto było wybrać! PS1. Obok jazda Synka na biedronce... Nie chodzi, ale jeździ... Póki co głównie do tyłu, ale zawsze to jazda... PS2. Powrót do domu był makabryczny – widzieliśmy wypadek, dziecko zginęło na miejscu potrącone prze jakiegoś wariata na pasach... Tornister tu, buty tu, a ciałko pod czarną folią w strugach dzeczczu, jest późny wieczór a ja nie mogę się pozbyć tego widoku strasznego... Nie mogę się pogodzić, z tym, że wystarczy chwila i już Cię nie ma. Niesprawiedliwe to cholernie. Tak się człowiek całe życie namęczy, nauważa, a tu masz sekunda i całe życie poszło... Deszcz pada, depresyjnie, człowiek taki maluczki jest. Tutaj się to czuje podwójnie. Malutki, nic nie znaczący pionek w wielkiej historii świata. Był, jest, jutro go nie ma. I już. Mamusia się wybrała na rynek w Izmajłowie, co by się zaopatrzyć w pamiątki rosyjskie. Matrioszki, obrazki, bajery rowery zakupione, ostatni rzut oka na Kreml bajkowy i limuzyny i do domku (pogoda jak widać, że się fajerwerków na fotkach nie spodziewajcie...;)). W planach było jeszcze muzeum figur woskowych, ale się okazało, że już nie ma muzeum tak gdzie miało być... pech jakiś czy coś.... Zamiast tego kroszka kartoszka na lunch. A w drodze powrotnej sklep z zabawki, bo już od tych chińskich pierdółek niedobrze mi się robi... Cuda wianki na budowanie nowych połączeń mózgowych w małej główce Kubusiowej. A w domku Synek - oczy jak pięć zeta i wszystko by najchętniej pochłonął od razu. Porządek w zabawkach zrobiony, segregacja i powoli się szykujemy do pakowanie. A będzie co pakować... I jeszcze trzeba na różne kupki, bo część z nami pojedzie, część do Wawy, część do Blani... Jak zwykle, co tu zrobić, żeby się narobić... ;). PS. Ostatnio ulubiona rozrywka Synka to wczołgiwanie i wyczołgiwanie się pod i spod łóżeczka, tudzież kanapy i innych elementów gdzie się Mysza zmieści... Ratuje piłeczki i inne ważne rzeczy rzucając się w dzikim pędzie, a później manewrując całym ciałkiem... A jaki szczęśliwy jak zdobycz wytaszczy... Słodyczy moja Ty... A obok długo oczekiwany - pierwszy obraz Jakuba Pawła Sumińskiego! Namalowany 7 kwietnia 2012 w Moskwie... Od tego wszystko się zaczęło - wspomincie moje słowa ;). Tatuś pojechał rano do Polszy załatwiać ważne sprawy. Tydzień go nie będzie, czyli 168 godzin. Mamusia potrzebowała kalkulatora, Tatuś policzyłby w pamięci. Tak czy inaczej kupa czasu. Nie lubię czasu bez Tatusia Kubusia... Kubuś wczoraj odkrył słuchawki na uszy, duże, prawidziwy DJ małych rozmiarów. Pierwszy raz, więc podszedł do ustrojstwa z pewną dozą niepewności. Za to zabawa w szukanie jajek w kaszy zgomadzonej w misce idzie już jak po maśle. Trzy dni i odkrył już jak się jajka w kaszy chowa i sam je chowa i znajduje. Skąd w tym małym ciałku, tyle rozumku małego?... PS1. Kąpiel dzisiaj koszmarna - Mały usztywniony i cały czas we łzach. Ostatnio zanurkował ze dwa razy i trochę się wystraszył, więc trzęsidupka chwilowo. Nic to, krok po kroku damy radę... szkoda tylko, że Tatusia nie ma... PS2. A Tatuś pozytywnie naładowany, bo spotkania biznesowe pomyślne. Wszystkim się pomysł podoba i teraz kokosy na pewno będziemy zbijać :). A co, jak się Tatuś za coś weźmie, to wiadomo, że dobrze będzie! PS3. A Mamusia w wielkim łóżku sama, więc całe szczęście, że książki są, się człowiek może oddalić w inną rzeczywistość i zanim się obejrzy już północ... W ramach kina - wciągnęłam pierwszą część Wojny i Pokoju - razem 8 godzin, więc mam co robić wieczorami... ;).
Życzymy po raz ostatni z Moswky (prawdopodobnie po raz ostatni, nigdy nie mów nigdy ;))! Śniadanko by Tatuś Kubusia, Synek rozgadany jak nie wiem, ale zamyka się szybciutko jak tylko na stole pojawia sie dużo do włożenia do ryjka... Pakuje wszystko, ile się da, później przeżuwa, ubiera trochę jak się klapy nie zamykają, tudzież najzwyczajniej w świecie wypluwa co nie bardzo wchodzi... A już zupełnie fajne do takich praktyk jest żółtko jajeczka wielkanocnego... Urocze śniadanko wielkanocne, aż wszystko lepiej smakuje, jak się takie rzeczy widzi ;). Życzymy raz jeszcze cudnych Świąt!
Synek został dzisiaj zaprowadzony do "szkoły". Fajnie było, ale widać już ewidentnie, że Synek jest indywidualistą wielkim chodzącym swoimi ścieżkami i mającym gdzieś polecenia i tym podobne... Teatrzyk z kukiełkami - fajny, ale fajniej jest samemu na scenie się zaprezentować, grzebać w ziarnach w poszukiwaniu jajek - też fajnie, ale najfajniej jest jeździć furą po całej sali... Jedynie dwie rzeczy przykuły uwagę na chwilkę dłuższą - śpiewanie i pokazywanie różnych rzeczy łyżkami drewnianymi (walenie o podłogę, jedna o drugą, o Mamę, o swoją głowę...) oraz malowanie prawdziwymi farbami, rękami po arkuszu papieru malarskiego (sam się wymalował też niezwykle efektownie, pisanka zielona śłiczna jak nie wiem)... Impresjonizm proszę Państwa. Chudożnik jak sie patrzy... No i jeszcze też fajna była zjeżdżalnia i duże lustro, bo duża powierzchnia do lizania i roplaszczania twarzy.... Oj ubaw po pachy. Rusik i Lida towarzyszyli Kubusiowi, ale jakoś nie bardzo ich towarzystwo go interesowało, do czasu aż Rusik znalazł fajną furę. Tu żarty się skończyły, fura została siła wyrwana Rusikowi i następne 30 minut Kubuś jeździł... Nie chodzi jeszcze, ale podobno furą jeździ jak dwulatek... Miłość ta przekłada się na Tatusiową furę, w której to Synek każdą sekunę wykorzystuję na lizanie poszczególnych elementów tudzież oznaczanie terenu, czyli ślinienie... Tatuś zakupił ściereczki specjalne i namiętnie w kółko czyści... Święconka się odbyła (nawet obiadek Hipp został poświęcony, i to wszystko w nowym białym koszyczku, którego się po tylu latach dorobiliśmy :) ...), ksiądz i Kościół standardowo wzbudził wielkie zainteresowanie Synka, ale bez większych emocji, bo pogoda znowu do dupy na maksa i ogólne nastrojenie raczej jesienne. Za to Jezu Zamrtwychwstały nieźle Synka zainteresował, rączki wyciągał i ewidetnie pomóc chciał człowiekowi leżącemu... Samarytanin proszę Państwa... A wieczorem rodzice się wybrali do restaurana rybnego na pyszności same i do kina. Tutaj niestety zaczęły się standardowe schody - biletów brak... Jedyne dostępne to na film w oryginalnej wersji hiszpańskiej z ruskimi subtitlami... Cóż odpuściliśmy i w domku już kino sobie zorganizowaliśmy. Dzień zaliczony do udanych, bo żeśmy się pokazali gdzie trzeba, trochę bohemy biznesowo-artystycznej łykneliśmy i poma niezłego zrobiliśmy ;). A co? Jak się bawić, to się bawić... Jajka zrobione, kulicz zakupiony, sałatka mużowa gotowa. Jutro na święconkę i siedzimy i pachniemy do Świąt gotowi ;). A dzisiaj Mamusia sobie zaserwowała wizytę na Kremlu. Trzy lata i dopiero teraz udało się zawitać. Aj jakże przyjemnie było. Po pierwsze się udało pogodę zorganizować, bo drugie skarby fajne na tym Kremlu mają, więc było warto. A było tak... Oczopląs cerkiewny na początek... Do wyboru, nie do koloru, bo standardowo na biało. Piękne wszystkie jak się patrzy. Ale jedna – Sobór Uspieński, chwycił mnie za serce na maksa. Ikony prze-mega-zajebiste, niezapomniane. Przy jednej z Jezusem aż mi się śluzówki zablokowały i miałam wrażenie, że się duszę, z wrażenia oczywiście. Żarty na bok. Naprawdę szacun. Zdjęć w środku nie można robić, ale znalazłam w internecie kilka fotek ikonowych, bo cały czas mam je przed oczami, więc się podzielę. Może to znaczyć, że A) czas najwyższy do kościoła się wybrać (i jutro słowa staną się czynami), B) zostałam natchniona lub C) ani A ani B, po prostu pić mi się chciało. Nie wnikając w szczegóły coś tam duchowego przeżyłam i przyznać muszę, że nasze ołtarze (wiem, powtarzam się a propos przewagi religii prawosławnej nad naszą....) to pikusie w porównaniu z tymi cudami malowanymi na drewnie. Ale idziemy dalej. Dzwon (Car Kołokoł) i armata (Car Puszka) oczywiście największe na świecie, a dalej Zbrojownia (złote talerze i takie tam pierdoły, ale beret spada przy wypasionych karetach, tronach i kieckach). Karet było dużo i większość należała do niejakiej carycy Elżbiety. Poczytałam trochę o kobitce i jeden tekst szczególnie mnie chwycił za serce: „W 1751 r. Elżbieta zabroniła używania tortur w sprawach śledztw kryminalnych i zniosła karę śmierci. Zakazała również mieszkańcom Moskwy trzymania domowych i pałacowych niedźwiedzi, w dzień siedzących na łańcuchu i ryczących na przechodniów, a nocą wypuszczanych na swobodę do miasta”. Teraz już wszystko jasne nie? BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI NIE MA NA ULICACH MOSKWY OD DRUGIEJ POŁOWY XVIII WIEKU!!! I sobie to Wy nie-do-uczeni Europejczycy Wielcy zapamiętajcie... ;). Dalej Diamentowa Komnata... Oj, ale człowiek by się wystroił w te cuda. I na zawsze już zapamiętam, że diament to ten nieoszlifowany, a brylant to ten oszlifowany... Ale ich tu jest... Oczopląsu kolejnego można dostać... Te carskie czasy tak mi się jakoś spodobały... Chyba sobie coś tam doczytam. Katarzyna II Wielka podobno miała 15 tysięcy kiecek w szafie. Nigdy nie niosiła żadnej dwa razy ;). To się nazywa lady. Podoba mi się laska. I się urodziła w Szczecinie (a później cholernica brała udział w rozbiorach Polski)!!! Że się człowiek za młodu historii nie uczył za bardzo... Takie fajne hity da się poskładać do kupy, że historia robi się ciekawa nawet ;). Posłuchajcie tego: „Wokół okoliczności śmierci carycy Katarzyny narosło wiele legend. Według jednej z nich, zginęła w toalecie, siadając na sedesie, w którym zamontowany był sprężynowy bagnet.” Brutalna podobno było, więc koniec taki jakie życie, oj musiało boleć... Czy ta zima wreszcie się odpier....??? Ileż można??? Chryste Panie!!! Maja ze spokojem stwierdza, że jacy ludzie, taka pogoda... Kurde, ona to naprawdę Ruskich nie cierpi.... Chandra generalnie ogólnie w domu panująca. Nawet Synek musiał dużo w łóżeczku odpoczywać, bo z nastrojeniem nie bardzo ;). Mamusia tym razem nową Galerię Trietiakowską zaliczyła, co by zobaczyć jak to sztuka stała się narzędziem propagandowym partii komunistycznej... Nie wszystko socrealistyczne, sporo fajnych rzeczy (oj znowu Kandinsky...), ale bracia Lenin i Stalin dość często się przewijają... W końcu jest oddział galerii zajmujący się sztuką XX wieku.... wszystko się zgadza... Później chiński sklepik z kawą i herbatą w samym centrum Moskwy, a na koniec z mużem basen, sauna i herbatkowa plotka w kawiarence w ramach odchandrowywania ;). Podsumowanie pobytu trzyletniego w Moskwie nastąpiła i zgodnie ustalono, że warto było. PS. Mały odróżnianie kolorów i Mamusie lekcje ma chwilowo gdzieś, bo samochodziki I zielona łopatka zupełnie go oczarowały… (zielona łopatka zastąpiła zielone plastikowe jajko oraz następująca po nim szczoteczkę, Mamusiną szczoteczkę….). Dzwoni dzwonkiem jak woźny, myje zęby, kroki coraz pewniejsze, jedzenie pełnymi garściami coraz mniej apetyczne dla obserwatorów ;), a niecierpliwość zaczyna się dawać roditielom we znaki. Na rączki się już skończyło, bo Niania Maja wprowadziła dyscyplinę i Synek chodzi niemalże jak w zegarku (no poza momentami, gdzie chodzi sam swoimi ścieżkami... co niestety do rzadkości nie należy...; ))). W Tridulkach ulubiona piosenką obecnie (po Szczotka Pasta, Pan Tik Tak i Afryka Dzika) jest Pani Kredka – bujana, niezwykle romantyczna piosenka przy której Synek zastyga i delikatnie się kołysze w rytm muzyki + wytrzeszcza oczy jak Pani Kredka Czarodziejka wyczaruje coś tam coś tam... Pszczółka Maja też wchodzi, jutro wracamy do Filemona, bo za pierwszym razem średnio przypadł Synkowi do gustu. Za to relaksacja w łóżeczku przy muzyce klasycznej – miodzo ;). Dodaj do tego ściaganie gaci, żeby można sobie było nóżki głaskać, szarpanie za skarpety, przewalania, miętoszenie Misa i tak dalej – i masz wypas chłopie jak w SPA w Szwajcarii... (skąd szczegóły relaksacji znamy? Nie, nie, żadnych kamer... standardowa, stara, dobra metoda – dziurka od klucza...).
Oj, ale to był sen... Mamusia czyta kolejny thriller i tak ją wciągnął, że jak zasnęła, to przyśnił się najgorszy koszmar, jak sobie można wyobrazić... ciut bazował na czytanej książce... Morderca się zbliżał, Mamusia leżała na łóżku, nie widziała, ale słyszała Kubusia tuż obok, Tatusia nie było, nie mogła się ruszyć, zupełnie bezsilna, nawet głowa jakaś taka sparaliżowana, i najgorsze, że krzyczeć też nie mogłą, jakieś takie śliniące się pomruki tylko wydawała.... O Boże, jak dobrze było się obudzić.... Może się na romanse przerzucę jednak.... A dalej już tylko słonecznie ;). Piękny dzionek i super wycieczka. Na początek cerkiew w Filach i widok na Moskiewskie City. Mroźny poranek, ale promienie słońca taką energię przewodzą, że by się mile robiło... Ale zamiast na nogach, samochodem.... Dalej do Manasteru Daniłowskiego, podobno najstarszego w Moskwie. Podoba mi się prawosławie. Jest jakieś takie uduchowione... Przychodzą, modlą się, zapalają święczki, obcałowują tych sowich wszystkich świętych, ale przede wszystkim zwalniają i widać, że chwile spędzone w cerkwi są dla nich momentem prawdziwego skupienia, próśb, modlitwy... Jakieś takie prawdziwe to wszystko. Starsi, młodzi, w średnim wieku, z dziećmi... Tylko jedno się rzuca w oczy - wszyscy raczej gotówki dużo w portfelu nie mają. Widać Ci co gotówę mają, głowy sobie modlitwami nie zawracają. Jak sobie pomyślę o tych futrach u nas i tym lansie i tych opowieściach księży na ambonach, to naprawdę tutaj czuję Boga bliżej niż kiedykolwiek w naszym kościele... I jak tu małego w wierze wychować, jak ona w sercu, a nie w kościele? Jakoś damy radę ;). Podożając lekkością duszy - przechodzimy do Muzeum Sztuk Pięknych Puszkina. Oj tutaj to się dzieje... Kurde, że ja takiego talentu nie mam... Ale bym chciała.... Kurde, to by mi pasowało... Kogo tu nie mają... Henri de Toulouse-Lautrec , Degas, Monet, Renoir, Delacroix, Signac, van Gogh, Cezanne, Gauguin, Roussel, Denis, Redon, Derain, Marquet, Matisse, Rousseau, Picasso, Miro, Chagall, Kandinsky I nawet kilka polskich nazwisk Skoczylas, Borysowski, Kramsztyk I wielu innych… Oczy z orbit kilka razy wyszły... Ale serce wierne pozostaje ulubionym... Matisse, Miro, Gauguin, Chagall... Ale ale Kandinsky teraz dopiero mnie zauroczył... i kilka nowych nazwisk do poszperania, kto to co to i co tam jeszcze ;).
Synek kontynuuje jedzenie "sam". Tyle, że teraz już nic nie zje, jeśli sam rączkami czegoś nie pałaszuje... NO i absolutnie dzieciakowego jedzenie nie uznaje! Się trzeba nieźle nagimnastykować teraz... Ale widok jak wpycha sobie jedzonko pełnymi garściami i dopychami rączkami tudzież innymi podręcznymi przedmiotamio (miseczką na przykład...), jest cudny i wzruszający... Walka, prawdziwa walka o samodzielność. Krok po kroku, byle do przodu... ;). Mamusia się z lekka zszokowała, bo Niania Maja się podzieliła dziś dość zaskakującymi przemyśleniami... Już sama nie wiem, o co chodzi... Generalnie ciut sobie obgadałyśmy nację rosyjską, której Maja nienawidzi z wielką siłą (słowo świnia jakoś tak się powtarza i za cholerę nie chce pracować dla rosyjskiej rodziny)... My też mamy swoje pięć groszy, ale z pewnością Gruzińka ma więcej do powiedzenia... Nie ma w tym nic dziwnego, ale.... Próbowałam bronić trochę naszych przyjaciół za wschodniej granicy sugerując, że taka historia, taki naród... Zamordyzm, jak nie Car to Stalin, człowiek się nie liczy, można go w sekundę wyeliminować i tak dalej... Na co Maja się wypowiedziała tak: Stalin to był Gruzin (wiemy i co?) i on dobre rzeczy robił, mówi się, że na nasze czasy taki Stalin by się przydał, porządek by przynajmniej był... Albo ja czegoś tu nie rozumiem, albo już sama nie wiem... Na ochłodę pierwszy w sezonie koktajl truskawkowy, pycha... Ale skąd u nie takie hity w głowie, nie kumam zupełnie.... Synek w butach przemierza kilometry (takie w dzieciaczkowym rozumieniu) i furą już jeździ po podłodze jak stary... Powoli zaczyna kumać o co Mamusia prosi i z mega uśmiechem podaje przedmiot, o który s
A kuku sięga zenitu... Synek wkłada sobie miskę na głowę i udaje, że go nie ma. Przyznać trzeba, że Mamusia i Tatuś też się wkręcili i w miskach głowy chowają... Oj dobrze, że w rodzinnym sosie te wszystkie ekscesy się odbywają... Drugim hitem jest bujanie się, tudzież ruszanie główką jak Steve Wonder na każde zawołanie "lalala"... Widać chłopak muzykę ma we krwi... Mamusia była na porządnych zakupach (znaczy się lodówka pełna, połowę pewnie będzie trzeba wyrzucić...) i przy okazji zakupiła Synkowi kolorowy makaron do zabawy... Prawdziwy makaron i szuranie nim w kolorowych miskach to się nazywa fantastyczna zabawa. Dołączcie do tego pomarańczowe piłeczki do ping ponga i aż ślinka leci na taką zabawę ;). Maja wróciła z Gruzji i przywiozła nam różne podarki. My w zamian z newsem o wyjeździe... Pomagamy jej znaleźć jakaś robotę, bo fajna dziewczyna i szkoda, że tak krótko. Jaszka cały w skowronkach, bo się z Mają bardzo lubią. Tylko niestety jak Mamusia w zasięgu wzroku, to od razu stęka i na ruczki tylko by chciał... Mamusia rozpuściła trochę Syneczka? No może ciut ciut... Nie aż tak znowu bardzo przecież.... Ale co tam, najważniejsze, że dziś poniedziałek jest, a do roboty się nie idzie!!! Fajnie jest. Wyjeżdżamy prawdopodobnie 26 kwietnia - ja z Kubusiem, a Tatuś chwilę po nas, bo musi dopilnować tego bałaganu tutaj i furę przywieźć do Polszy. Jeszcze nie czuję, że to już koniec, ale już sentymentalne podróże w przeszłość się zaczynają i w głowie lista się tworzy, co jeszcze przed wyjazdem koniecznie trzeba zrobić... Oj się tego uzbiera... PS1. Zdjęcia poniżej bez związku z historią powyższą... ot tak sobie są... PS2. Zapomniałam w historii głównej wsponieć o incydencie moherowym... Dochodzę do wejścia do Aszana, a tu w tym samym czasie z autobusu wysupuje się tłum moherowych beretów i biegiem, co sił w nogach do wózków! Niby takie słabe staruszki, a jak sie rzuciły, jak nie zaczęły walczyć między sobą (no bo przecież wiadomo, że wózków może zabraknąć... i co wtedy?), jak mnie do muru przyparły... Słów zabrakło... Czegoś takiego oczy me nie widziały.... Uważajcie więc mohery czają się wszędzie... i na ogół w grupach, a jak wiadomo tłum nieobliczalny jest... Poza tym chamstwo na ulicach na maksa... ("ogół cech i zachowań ocenianych negatywnie w społeczeństwie, np. ordynarność, grubiaństwo, nieokrzesanie"). Do Europy to Rosji i 100 lat nie starczy... PS3. Tatuś dostał reprymendę za łachmany, w których się w domu lansuje... Najbardziej lubi koszulki wymięte niezwykle, porozciągane, z dziurami... (teraz komentuje głośno, że o nim pisze i mówi "pamiętaj, ze sranie we własne gniazdo się zawsze kończy źle..."), takiego chyba dzieciaka kwiata próbuje wykreować... ;). Oj powiadam... I już wiadomo, dlaczego wiosna do Rosji nie chce zawitać... A co Kubuś na to? “What day is it?" It's today," squeaked Piglet.
My favorite day," said Pooh.” Muż się wybrał z funflami na mecz hokejowy. I to nie byle jaki! Moskwa kontra St. Pete. A wiadomo nie od dziś, że miasta dwa sympatią do siebie wielką nie pałają. Ciut jak Wawa i Kraków. Hasła odzwierciedlały "miłość" tę w dość oczywisty sposób i nie pozostawiając złudzeń co do tego, gdzie stolica jest i będzie ;). "Stolica adna! MOSKVA!". Mokswa wygrała 3:1, więc tym bardziej efekt był... :). A Mamusia tak sobie dzionek sympatycznie z Synkiem spędziła i po raz kolejny się zadumała... Taka odpowiedzialność z tego bąka małego dobrego człowieka "zrobić"... A to nie gliniana rzeźba przecież i się ugniatać nie da... Trzeba głową ruszać non stop... A póki co, cokolwiek się nie zrobi, jakiejkolwiek sztuczki się nie pokaże to Synek patrzy na Ciebie jak na wróżkę, czarodziejkę, wynalazcę, super mózg itp... W szokie ciągle, że takie cuda Mamusia, tudzież Tatuś potrafią zrobić.... Zabawianie, wychowanie... |
Archives
October 2014
|