A dzisiaj od rana świętujemy dla odmiany urodziny Mężusia i Tatusia Kubusia. Rodzinne przytulanki, gazetki ulubione do poczytania oraz prezent niespodzianka – przewodnik po Dolnym Śląsku i obietnica wielu wrażeń w tygodniu nadchodzącym ;). A później już tylko zabawa i upał ;). Nie pamiętam, kiedy się tak z nas lało, masakra. Ale jak się cżłowiek dobrze zabawi, to i pot nie szkodzi ;). Impreza przydnia, super się udała. Ślub w Legnicy w pięknej katedrze, a wesele w pięknie zielonym miejscu – rajem dla Kubusia, bo posiadającym fotannę i kamyczki dookoła... (można je śmiało dzionek cały zbierać i wrzucać do fontanny...). Impreza nam się do czwartej rano przeciągnęła, bo Opiekunkę nam Para Młoda załatwiła, więc pierwszy raz od dawien dawna oboje w tango się wybraliśmy. Rodzina i znajomi dawno nie-widziani, fajnie tak, a już zupełnie fajnie jak sobie można swoje korzenie góralskie poprzypominać ;). Tak, tak. Całe 25% to krew góralska. Nie dziw skąd ten charakterek. Wujek Józek wyćwiczył nas w gadce góralskiej, więc pozostajemy nam Maków odwiedzić i w praktyce wypróbować ;). Tatuś się zapalił, bo ewidetnie charakterek u niego a la góralski ;). Trafił swój na swego... Ubawaliśmy się mega, ubaw po pachy, pyszne jedzonko, muza ulalala, tańce hulanki (Synek zaczyna czuć czaczę i kręcic pupką ;)), zabawy, zabawianki i dla małych i dla dużych i ogólnie klasycznie zajebiście ;).
0 Comments
No i się Synka udało przechytrzyć! Wyjechaliśmy o 21:30, trochę pogaworzył i zasnął jak Aniołek. Po drodze tylko jedzonko raz było grane, a spanko non stop. Dotarliśmy do Ulesia dobrze po trzeciej, więc trochę się jechało, ale droga OK, więc nie narzekamy (plus się z leksza pobłądziło we Wrocławiu...). I od samego rana, super pogoda i wsi spokojna wsi wesoła ;). I ciocia i wujo i jeszcze jedna ciocia i wujo i rybki (po prostu jak zahipnotyzowany....) piesek i kurki i kaczki i warzywka z ogródka i traktor i ciężarówka i motor i basen i w ogóle szał niebieskich ciał i niewiadomo od czego zacząć ;). A poza tym dzień ważny bardzo, bo Tatuś imieninowy dziś niezwykle ;). Życzenia były, prezenty były (dla przykładu rodzinny zestaw do gry w badmintona ;)), flaszka była, czyli klasyka z cyklu „u cioci na imieninach” tyle, że w wydaniu tatusiowym i legnickim ;). Fajny dzień. Kochamy Cię Tatusiu i raz jeszcze życzymy wsiego naj!!!
Czyli coś co wszystkie cieławieki dość lubią. My też. Ostatnie dwa dni trochę biegaliśmy po sklepach, bo a to sukienka, a to garnitur, a to buty (Kubuś rozmiar już ma 21 i chodzi jak oszalały w nowych pięknych bucikach), a to coś tam coś tam, bo przecież na Południe się kierujemy, czyli na wesele w Legnicy. Zostaniemy cały przyszły tydzień, bo Dolny Śląsk chciałabym mużowi ciut pokazać w ramach surpriza imieninowo-urodzinowego. W tenisa dzisiaj trener delikatnie mnie przegonił z jednej części kortu na drugą i teraz już rozumiem co miał na myśli mówiąc "Do not play tennis to get fit, get fit to play tennis..."... Zakwasy już się zaczęły, więc strach pomyśleć co to będzie jutro... Ruszamyw drogę dzisiaj w nocy, bo taki kawał, że Synek by chyba z 10 razy haftował... A tak może się uda się go przechytrzyć ;). PS. Synek jest nieoceniony... Pomaga, nosi, sprząta, zamiata, pakuje.... A tak później mieszkanko wygląda... Trzęsienie ziemi to pikuś w porównaniu z naszym małym oszołomkiem... Ale co robić, jak taki chętny (i chwila spokoju jest ;)....
Już wiem dlaczego dzieciństwo i dojrzewanie człowieka trwa tak długo. Książki to jednak jest dobry wynalazek ;). Bo człowiek w przeciwieństwie do innych zwierzaków ma mega wielki mózg, nieźle kuma i chodzi na dwóch łapach. Ha! I jak to teraz połączyć w całość? Odpowiedź tkwi w ewolucji. Nasze mózgi się powiększały i powiększały i się w końcu stały tłuściochami. Stało się to dzięi temu, że mieliśmy więcej energi, bo zamiast na czterech, to na dwóch łapach zaczeliśmy się przemieszczać. Z pożeraczy gepardów staliśmy się ura bura Szefami Podwóra. I wszystko super spoko euro koko, ale jak nam się zachciało stawać na dwóch łapach, to się przy okazji miednica zwęziła. Taki tam efekt uboczny. A jak się zmniejszyła miednica, to rodząc „dojrzałe” dziecko kobitki przy narodzinach niestety nie miałyby szans przeżyć (za duży łebek dzidzi). A gdyby się zupełnie „niedojrzałe” dziecko rodziło (wcześniaczek taki), to dla odmiany dzidzia nie miała by szans przeżycia. No i zagwostka proszę Państwa. Ale jak to w naturze bywa, wszystko się jakoś da załatwić. I tak dzieci rodzą się zanim ich czaszki urosną na tyle, żeby zabić mamusie swe, ale czaszki są już na tyle duże, że dzidzie mogą przetrwać (tyle że mamusie muszą pocierpieć trochę przy porodzie; trochę powiadam po 15 miesiącach od porodu, gdybym pisała tekst ten 10 miesięcy temu, „trochę” brzmiałoby ciut barwniej..). A co z tego wynika tak generalnie i w ogóle o co kaman? A o wychowanie! Ponieważ mały mózg pojawia się na świecie zanmi zdąży dojrzeć, potrzebuje wielu lat wsparcia ze strony doświadczonych mózgów (ja i Tatuś Kubusia jeśli są jakieś wątpliwości... ;)). Nasz gatunek przetrwał ponieważ wystarczająca ilość naszych przodków została rodzicami i wychowała małe stworki na przyszłych rodziców. Wychowanie mega sprawa i niewiele mamy w tej sprawie do powiedzenia – mózg dzidzi nie jest po prostu gotowy do tego, aby przeżyć w świecie. Tylko dlaczego aż tyle lat???!!! No nic to, do 18-tki Kubusia już tylko nie-całe lat 17... Minie jak z bicza trzasnął. A póki co Koteczek nasz kochany ćwiczy chodzenie prawie bez przerwy, tańczy też sporo (bierze mnie za rękę, prowadzi do bumboxa, pokazuje i powiada „mmmm” co oczywiście znaczy „włącz tą fajną muzykę Mamusiu, bo chciałbym z Tobą zatańczyć”), ćwiczy jedzenie łyżeczką i takie tam. Na zakupach w dużym sklepie byliśmy, więc była i karuzela i samochodziki dla dzieci... Oj ta radość i wielekie oczy... Wiem po co żyję Synku. Dziękuję Ci za to.
Wujo Endrju może spokojnie zostać dyplomowaną Nianią. Daje radę bez dwóch zdań! Synek się rozwija mega – łyżeczką kilka dni temu zaczął operować, a dzisiaj już połowę udało się zjeść (reszta oczywiście na całym ciele, krzesełeczku, podłodze itp...). Cejrowskiego na Madagaskarze wchoneliśmy i tym razem na wycieczkę do Łazienek się wybrać mieliśmy, bo o 12:00 koncert Chopinowski. Ale dupa blada... Synek padnięty po wczorajszych spacerach i sobie taką drzemkę zafundował, że dopiero koło 13:00 ruszyliśmy. Endrju z Miśkami do Łodzi ma wyruszyć koło 15:00, więc ustalone zostało, że idziemy na hamburgera do kultowego Pink Flamingo (w ramach zwiedzania oczywiście...). Pyszna zabawa i pyszne jedzenie. Pożegnanie, a my dalej na spacery rowery. Park Szczęśliwicki zadbany jak zawsze. Na basen się tutaj wybierzemy, bo wygląda super. Na 16:00 udało nam się zdążyć do Łazienek do koncert. Momenty z tych magicznych. Piękna pogoda, cudne miejsce, muzka aż słów brakuje i my wśród tłumu, a jakby w kameralnej Sali. Synek roztańczony od wczoraj na maksa, ewidentnie nie robi mu różnicy czy muza umpa umpa, czy klasyczna ;). Oj ale ubaw... Połaziliśmy dalej to tu tam, Bronka domek obczailiśmy, Aleję Chińską (nówka sztuka), Pałac na Wodzie, Amfiteatr, kaczki, pawie, wiewiórki, widoki, alejki, mosteczki, kanałki i takie tam cuda i piękności. Synek chodzi jak stary i cieszy się nową umiejętnościa na maksa. Zaliczył dzisiaj wprawdzie glebę i pierwsza krew z wargi się polała, ale twardziel jak zwykle – pozbierał się i dalej jak gdyby nigdy nic. PS. Tatuś obudził się z bólem głowy twierdząc,że nie było cugu w pokoju, bo dzrzwi zamknęłam na noc... Ja tam bardziej bym celowała w efekt uboczny przyjętych procentów, ale co ja tam wiem ;)... Narzekania jednak szybko minęły, bo wujo Andrzej Synkiem się zajmował, a my dospaliśmy trochę i od razu forma lepsza ;). Tatuś nawet później w ciągu dnia kilka razy uśmiechem nas zaszczycił i naprawdę mu się z godziny na godzinę humor poprawiał ;). Wczoraj na wszystkich fotkach raczej humor nie dopisywał, ale to głównie z głodu pewnie... ;). Chińczyk cały dzień mu się marzył, ale został dopiero późnym popołudniem zaliczony. PS2. Tak mi się przypomniało, że się Chłopaki Sławkowi chwalili, że z Ronaldo imprezowali, a Sławek na drugi dzień stwierdził, że do niego wpadł Schweinsteiger, nakupował piwa z Biedronki i nieźle się zrobili... Dzisiaj mąż Euro 2012 z Bartkiem chyba u Gutka oglądają, więc nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć kogo spotkali... Byle do pierwszego lipca... ;).
Tatku, tatku coś Ci dam
jedno serce, które mam, a w tym sercu róży kwiat tatku, tatku żyj sto lat! Kubuś Tatusiowi Kubusia z okazji Dnia Tatusia zorganizował dzień z cyklu Super Dzień dla Super Taty. Cel oprócz klasycznego uczczenia Dnia Ojca, skierowany był w kierunku zminimalizowania szkód wyrządzonych w trakcie wczorajszego wieczoru. Wprawdzie wleczone nie było i nic w tym stylu, ale jednak się skoro świt wróciło i główka boli. Program był napięty, został zrealizowany niemalże w 100%, a Kubuś wśród chłopaków okazał się najdzielniejszy. Pomyślałby człowiek, że od 11 rano do 20:00 wieczorem dziecko roczne z hakiem bez drzemki ryło by już nosem o podłoże, ale nie Syn Pawła, Jakub Paweł. Oj nie Jakub Paweł. Jakub Paweł wprawdzie prawie stracił kontakt z rzeczywistością, ale żaden szczegół cudów oglądanego świata mu nie umknął. Czujny jak zawsze, i cudny i słodki i dzielny i w ogóle. Szacun Synku fajny Dzień Tatusia zorganizowałeś! A było tak... Synek na początek wstał godzinkę wcześniej, żeby Tatusiowi życzenia złożyć... Tatuś nieprzytomny się ucieszył niezwykle i gdyby nie Wujo Endrju, który się super bawić potrafi byłby w niezłych tarapatach. Tatuś próbował znaleźć kawałek wolnej podłogi, żeby gdzieś głowę przytulić, ale niestety się nie udało. Wyprawa po bułki musiała być zagrana. Szybko wrócili, co było znakiem, iż forma jeszcze średnio dopisuje... Śniadanko i drzemka całego towarzystwa, bez wyjątku wszyscy komara przycieli... Ale już po 11:00 ruszyliśmy w teren. Na początek Żabi Rechot na Powiślu. Synek z wielkim smakiem skonsumował swój lunch warzywny, a Panowie zaliczyli pierwszą stację piwną. Misiek z Kasią do Wawy przyjechali i się do nas przyłączyli. Cierpieli (Misiek głównie) na te same dolegliwości co Tatuś i Wujo Endrju... Mała poprawa nastąpiła i siła trzeba było dalej chłopaków ciągnąc... Musiałam obiecać, że następna stacja za pół godziny. Pod górkę Książecką trzeba było dojść do Placu Trzech Krzyży więc się chłopcy napocili, nastękali, nanarzekali i takie tam... Niewzruszenie przecieliśmy Aleje i Park Ujazdowski i już dopadliśmy do Cafe Rozdroże na kolejną stację piwną... Synek kawy z amaretto się opił i ciut się chyba wstawił... Oj śmiesznie było. Dalej ruszyliśmy przez mój ulubiony Zamek Ujazdowski, dalej dołem do Czerniakowskiej i nad Wisłę poleżakować. Długi odpoczynek, bo nogi w tyłek wchodzą i w dalszą drogę (dodać należy, że obok odpoczynku starszych, Młodsi głównie tańczyli tudzież Hiszpanki nieletnie podrywali... czytaj Kubuś jako Młodszy przedstawieciel...). Nadbrzeżem Wisły do Poniatoszczaka, ulubioiną Kubusiową komunikacją miejską na Nowy Świat. Tu na tyłach (zagłębie gastronomiczne chyba w okolicach numeru 22) Tatuś wreszcie zaliczył długo wyczekiwanego chińczyka... Radość wielka, brzuch wielki, spać się zachciało. Tatuś zasugerował, że dla dobra Synka dobrze by było jednak do domu już wracać, ale nic z tego! Mamusia nie odpuści haromonogramu ... ;). I tak dalej Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście i Miodowa. Nogi w dupę wchodzą, ale się udało dotrzeć do fajniackiego Placu Krasińskich. Cel spaceru to był, jako że dzisiaj świętujemy Dzień Jana (Kochanowskiego) i Biblioteka Narodowa otwiera swoje drzwi dla ludu (raz w roku, siedziba to Pałac Krasińskich z XVII wieku przepiękny - kiedyś to podobno była najbardziej wypasiona miejscówka w Wawie, ale jak dla mnie to dzisiaj nie mniej wypasiona jest... ;)). Miejsce urokliwe, zapach starych tomów przyprawia o zawrót głowy, jakiś mój fetysz chyba... Synek kontynuował podryw nieletnich, kwiatki rozdawał i za rączki laski próbował brać... Słodkości mega. Plac Krasińskich jak wspomniałam urokliwy, bo nie tylko Pałac, ale też Sąd Najwyższy, Pomnik Powstania Warszawskiego i kościół Polowy Wojska Polskiego. Miejsce takie trochę magią zalatujące... ;). Nóg już nie czujemy, ale dalej w stronę Nowego Miasta ulicą Freta się udajemy. I tutaj magia kolejna, nie tylko taka ogólna z miejscem związana, ale prywatna. Dziadek Stefan (ŚP) w czasie wojny miekszał gdzieś tutaj w Domu Dziecka (kiedyś próbowałam ustalić gdzie konkrentie, ale się nie udalo, spróbować raz jeszcze muszę), a w czasie Powstania Warszawskiego ukrywali się w którymś z kościołów, kiedy spadła bomba. Nic się Dziadkowi nie stało, ale dostał odłamkiem i na łokciu (? chyba) miał ślad na całe życie. Warszawę nie tylko da się lubić, ale zdaje mi się, że można ją pokochać. Przez te 3 lata sporo się zmieniło, mega inwestycje widać i naprawdę szacun dla ekipy rządzącej, aż miło patrzeć i łazić sie chce i miło się robi na sercu, że to nasze, polskie. Nowe Miasto zawsze miało swój klimat i tutaj wolałam (niż na Stare Miasto) chadzać szukać siebie i nic się nie zmieniło z wyjątkiem dużo większej ilości ludzi, knajp i w ogóle, nie jest to już to samo spokojne, melancholijne miejsce. Ale podoba się niezmiennie. I tak oto mega zmeczeni, ale zadowoleni dotarliśmy do finału, czyli schodai w dół na Wianki na Wiśle. Niestety niemiła niespodzianka nas spotkała - z aparatami nie wpszuczają... Pozostaje nam relacja w TVP2. Szkoda, bo chociaż fontanny chcieliśmy zobaczyć. Następnym razem. Super dzień, super miasto. Jutro ciąg dalszy. PS1. Głubczycka się zwalnia na początku lipca, więc już lada chwila będziemy w domku!!!! PS2. Benia i Sławek - szkoda, że Wam się nie udało dotrzeć. Trzeba to będzie powtórzyć ;). Czekamy! W końcu wakacje się jeszcze na dobre nie zaczęły, więc wszystko przed nami! Poranek cudny. Wyjątkowo Tatuś dosypia (bo to na ogół Mamusia o poranku przytomnością nie grzeszy...), a my sobie baraszkujemy i głównie tańczymy. Synek jakiś taki uroczy dziś ;). Soundtrack z Dirty Dancing Synkowi tak przypasował, że nawet super nowe kroki i bujanki dorzucił do repertuaru ;). A uśmiech od ucha do ucha ;). I zabawianki i śpiewanki i czytani i cuda wianki. A później rytualny już spacer Tatusia z Synkiem bo bułki ;). A już po dwunastej wydarzenie ważne, choć na skalę lokalną – wujo Endrju przyjechał w odwiedziny. Obiadek w formie bufetu (patrz poniżej... nie ma to jak sobie z brzuszka talerzyć zrobić...) i spacery do upadłego. Pogoda szaro-bura, ale w dobrym towarzystwie to nie-specjalnlie ma znaczenie ;). Lokal obiadowy lokalny, lokalna kwiaciarka i komunikacja miejska na początek, bo Synek uwielbia autobusy, tramwaje i takie tam – wszystko, gdzie nie trzeba się dać pasami zapinać... Poniatoszczak, później okolice Teatru Wielkiego i Starego Miasta, Starówka, Syrenka, Krakowskie, Nowy Świat i Foksal – ale od innej strony, czyli Wawa niszowa, ale dalej bez dwóch zdań cudna. Synek wniebowzięty i z tego wszystkiego zaczął SAM CHODZIĆ! Ale tak zupełnie autentycznie SAM! Dowody poniżej. Piwko, herbatka, soczki, flipsy, miśkopty, gołębie, piwko, kebab, i znowu piwko, bo ciocia Ania i wujo Dytuś się do nas przyłączyli. O jak fajnie. Tak przyjemnie, że się na serduszku ciepło robi. Jak za starych dobrych czasów. Dobrze być w domu (nie to, żeby na świecie fajnie nie byłoby pobyć ;))! Synek bez drzemki dzielny jak cholerny i jak na jakimś dopalaczu, chodzi chodzi jak nakręcony i przestać nie chce. Później chłopaki na mecz, a my do domku biegiem do kąpania i do spania. Zobaczymy w jakiej formie chłopcy wrócą... ;). No i w końcu strefy kibica nie zobaczyłam przez te spacery rowery, więc dalej jest na „to do” liście ;). PS1. Wstyd się przyznać, ale Mamusia wieczorową porą oprócz sumololi zajęła się oglądniem TV i zarzuciła filmidło Harry Potter... ;). A co tam, tak z ciekawości. Podobało się przyznać muszę. Kubusiowi kiedyś też zarzucimy. PS2. Na zdjęciać tam, gdzie Synek ma podniesioną rękę - znczy samolot leci ;).
Mamusia była pierwszy raz na tenisie. Strasznie się spodobało i będzie uczęszczać, regularnie się nawet postara!. Razem z Tatusiem może się wyćwiczymy i będziemy turnieje rodzinne rozgrywać ;). Z rok nauka mi zajmie, żeby w miarę poodbijać, ale co tam damy radę. Synek po prostu rozbraja w każdej godzinie. Do pomagania w postaci wyrzucania rzeczy do kosza, doszło pomaganie w postaci noszenia siatek i dzisiaj się udało w aptece dostać siatkę mini rozmiarów i Synek z takim przejęciem do domu wracał dzierżąc sitakę w ręku, że nawet nie widział, że mama obok fotki telefonem pstrykała. Takiej powagi dawno u niego nie widziałam - odpowiedzialność wypisana wszędzie. Poza tym Synek miał dzisiaj święto, bo mecz na stadionie, więc sie działo dookoła! A najfajniejsze helikopetry... Później standardowe wąchanie kwiatków i aspikowanie, a przed snem prysznic, ale dzisiaj samemu (na chwilę oczywiście)! Uwielbia wodę i zabawę wodą, więc mógłby godzinami siedzieć pod prysznicem i to jedynie miejscem gdzie brak Mamusi mu w ogóle nie przeszkadza ;). I te jego gadki szmatki... R wymawia jak profesjonalisty, ale tak słodko... W ogóle wszystkie te wyrazi i zdania teraz to łapią za serce... PS1. Dodatek do Polityki Omnibus – masakara, chyba się w rozwoju intelektualnym cofnęłam...i to zdrowo, chyba ze egzaminami do gimnazjum byłby problem... Trzeb ten mózg trochę pokarmić, bo inaczej to się zestarzeję (tudzież my, bo Tatusiowi z zagadkami różnymi też najlepiej nie poszło...) lada chwila... PS2. Wysyp Rodziewiczówny e Empiku. Dziwne, bo na ogół nic nie ma, a dzisiaj do wyboru do koloru. Na dokładkę coś o wychowaniu dzieci, bo Synek już na etapie stawiającym wyzwania rodzicom. Ciekawe rzeczy piszą i jakby się głębiej zastanowić, to instynkt instynktem, ale naprawdę spro rzeczy trzeba po prostu wiedzieć, żeby dziecku krzywdy nie zrobić. Nawet niby nieszkodliwe teksty, opowieści, zachowania mogą się nieźle na psychice odbić. Niby wiem to nie od dziś, ale mądre lektury dają dużo do myślenia. Sporo będzie trzeba nad sobą i na rodzinką popracować, ale za to efekty mogą być super. Może na stare lata Kubuś będzie miał przyjemność z pogadania sobie z nami, może się czasem zwierzy, zabawi z nami, będzie lubił wpadać i z zapowiedzą i bez zapowiedzi i takie tam inne bajery dzieciowo-rodzicielowe. Całe jego życie mamy, żeby sobie na to zapracować. Rodzice dla dzieci, a nie dziecko dla rodziców. I wszystko jasne. No to do roboty! ;).
Jeden z dni, kiedy Synka Mamusia najchętniej by wystawiła za okno, a z drugiej strony Synek widząc, że przesadził próbuje się przypodobać i nagle naraz mnóstwo różnych nowych sztuczek pokazuje... i tak oto dziś pierwszy raz Synek sam zamiatał mieszkanie, sam skonsumował sporą ilość serka ŁYŻECZKĄ (uwalił się przy tym niemiłosiernie, ale naprawdę nawet mu to nieźle szło), sam się mył pod prysznicem (na razie głównie brzuszek okrężnymi ruchami – podobnie jak pokazuje że coś jest pycha mniam mniam, ale skubany udawał, że nabiera płynu do mycia z butelku i pucował się jak się patrzy...) oraz sam się balasomwał. Manifestacja samodzielności pełną gębą ;). A no i jeszcze na deser - cudne ucieczki i przewalanki na łóżku... Na placu zabaw byliśmy dzisiaj zupełnie sami. Dziwnie, taki wielki teren, takie blokowisko, a zdarza się taka pustynia. Fakt, że pogoda zimnawa, ale bez przesady. Synek dzisiaj taki nie w humorze, bo Mama nie w humorze. Focha ma i z Tatą się poprztykała, więc chyba Synka przejął nerwy. Tak się mu przyglądam i chyba faktycznie to jest reguła – w im lepszej formie ja (my) jestem (jesteśmy) tym Synek szczęśliwszy. I odwrotnie, jak smutasowy dzień się trafia, to Synek też od razu przejmuje. Takie nasze słodkie maleńkie przedłużenie. Dobrze, że złe humory jak burze szybko mijają i słonecznym dniom ustępują pola ;). PS. Ze starych sztuczek, ale chyba nie pisałam... łapie za rękę i kręci się dookoła Mamusia, tańczy kółko graniaste, kółko kanciaste, za każdym razem jak rozpacza w łóżeczku i domaga się zabrania – jak tylko nas zobaczy, najpierw w popłochu siada (bo na ogół ostatnia faza bycia w łóżeczku to ryk na stojący blisko drzwi, żebysmy lepiej słyszeli), zbiera Misie (minimum dwa musi zabrać ze sobą) i dopiero wtedy stęka, że już jest gotowy... komicznie to wygląda... najpierw ryk, później cisza, bo uratowany i na szybko zbieranie Misiów i tulenie do siebie... na siedząco trzeba go zbierać, bo przecież z rączkami zajęte trudno wstać... Gada dalej i wymawia ślicznie „r”. Takie fajnie czasem słowa i zdania mu wychodzą, że paść można ze śmiechu. Od wczoraj jest posiadaczem bębenka, więc mamy poranne koncerty ;).
Dzisiaj głównie karmiliśmy gołębie (Synek sam głównie bułęczkę pochłaniał i nawet jak mu się udało coś rzucić ptaszkowi to biegiem leciał, podnosił i znowu do buzi... ale szopka...) i odkrywaliśmy uroki nowego super placu zabaw odkrytego tuż za rogiem. A że plac jest na terenie klubu sportowego Solec, Mamusia Kubusia umówiła się na tenisa w czwartek. Tak na próbę, a dlaczego by nie? Synek wyrzuca sam do kosza różne śmieci, w tym swoje zużyte pieluchy. Taki słodziak tupta bosymi nóżkami, trzyma się maleńką rączką za moją rękę, prawie że biegnie, otwiera szafkę, wyrzuca pieluchę, zamyka... Taki z siebie dumny i zadowolony. Rączki też już myje sam. Taka nasza Zosia Samosia. A plac zabaw w drugiej połowie dnia był raczej ciężkim przeżyciem... Dzieci potrafią być bruatalne... „o Dzidziuś znowu przyszedł, śmierdziel”... dalej było jeszcze gorzej. Poszłam nawet do Matki na skargę, przeprosiła i podzieliła się ze mną opowieściami o problemach wychowawczych ze swoim łobuzem pięcioletnim. Co mnie to obchodzi... ale coś zrobić, każdy potrzebuje się wygadać... A Synek w sumie jak zrobi kupę to faktycznie jest małym śmierdzielem, więc trudno się starszakom robiącym na kibelku kupy dziwić... ;). Finalnie, Synek został zabrany siłą, bo rowerek koleżanki go nęcił, a dziewczyna nie bardzo chciała się dzielić i ciągle biegiem wracała, żeby siadać na rowere, co by Kubuś nie mógł go prowadzić. A Kubuś spokojnie czekał aż koleżanka się oddali i biegiem znowu do rowerka... I tak w kółko... A na deser wieczorny robotki domowe z Tatusiem ;). Stachursky mi do głowy przychodzi - „ co za ludzie, co za kraj”... Się zaczęło... a ta nasza drużyna, a ten Smuda a ten Lato, a ta Mucha, a kto teraz te stadiony utrzyma, a kto drogi dokończy, ola boga...co to będzie co to będzie... zwariować można. Radia przestaje słuchać i wiadomości oglądać, bo dość już tego stękania permanetnego mam... Tydzień się wszyscy podniecali i już prawie Polska w finale grała, a teraz do usranej śmierci będzie standardowe narzekanie. Drama. Nie ma nic lepszego na takie pierdoły niż dobry spacer. Wawa się świetnie do takich aktywności nadaje ;). Poniatoszczak, nadbrzeże Wisły, Park Małego Odkrywcy (przy Centrum Kopernika), most Świętokrzyski, BUW i jego cudny ogród i w ogóle to Powiśle znowu całe takie fajne... ;). Synek coraz bardziej czarujący... (o ile można być jeszcze bardziej...), wodę (czytaj – zabawę wodą) uwielbia (i doświadczona matka powiedziała mi dzisiaj, że to się z wiekiem nasila), gada jak najęty i niemalże 24h (no dobra... z przerwami na spanie...) świat odkrywa i bawi się w małego naukowca. Eskperymentuje na całego, sił mu nie brakuje i zacięcia także. Czasem tylko rodzice słabo z cierpliwością sobie radzą, ale na to Synek też ma swoje sposoby ;). Krzyk, spięcie mięśni i paraliż klasyczny, tupot małych stóp, wierzganie nogami i takie tam... Oj powiadam Wam, wesoło wkoło ;). PS. Pani lat 93 spotkana na porannym spacerze chyba była kosmitką. Kiedyś to miałam siłę, całe dnie mogłam przespacerować, a teraz max do 16, a później to poleguję... Kurde na kolana padam przed kosmitką... Ja bym nie nie miała nic przeciwko polegiwaniu cały dzień, a laska w wieku lat 93 się martwi, że tylko do 16:00 sił jej starcza... i fajnie ubrana i komunikatywna i fajne rzeczy poowiadała. Super, żeby więcej takich ludzi było zamiast zgorzkniałych, nudnych, szarych, smutnych, niespełnionych, wiecznie niezadowolonych itp itd to świat byłby różowiasty zamiast szarawy. Wszystko w naszych rękach! ;)
Muż w dom, Bóg w dom ;). Fajnie, że jest ten Mężuś i Tatuś nasz kochany. Mały i wczoraj i dzisiaj sprawdzał pod kołdrą, gdzie Tata, no bo jak to nie ma go... przecież gdzieś musi być... pod poduszką było szukane, ale nic z tego... a tu nagle jest ;). Synek po drzemce w super formie, więc się zebraliśmy na mieście polansować + spotkać sięz Vasią, który z rozpaczą (ale z pobytu zadowolony) wraca do Moskwy. Oj dalej trochę przeżywamy Polską przegraną, ale faktycznie jakoś tak lżej, że Bracia Rosjanie też jadą do domu... (HA! Nawet lepiej, bo my jesteśmy w domu i nigdzie jechać nie musimy...;)). A później się załapaliśmy w okolice Zegrza na super działową posiadówkę u Sąsiadów Lwów. Czadersko było i Kubuś wniebowzięty, bo psiak się dawał męczyć i zabawiać i grill był i lizak i w ogóle wypasiony teren zabawowy... Oj popisy były jak się patrzy. Fajnie być już w domku. Ci Polacy tacy sympatyczni i z klasą ;). PS. Zachwyt Warszawą nie maleje!!!
Oj ciężka pierwsza połowa dnia – bez Tatusia bardzo ciężko... Poza tym Mamusi bolące gardło i ból głowy się przypałętał (Tatuś od tygodnia walczy z jakimś przeziębieniem i widać, że przeniosło się cholerstwo...), więc dwie drzemki Kubusiowe stały się drzemkami wspólnymi... Ale popołudnie było już super. I sampoczucie i rozrywka dobra, więc żyć nie umierać. Zamiast lansować się na lokalnym placu zabaw (tym bardziej, że dziś jakieś towarzystwo podejrzane się tam także lansowało i Mamusia nie wiedziała co z oczami zrobić... Synku wdzięczny nam kiedyś będziesz, że normalna rodzina Ci się trafiła... tak szkoda dzieci z rodzin patologicznych... matka i babka na ławce prawie nieprzytomne – w południe – a dzieci biedne niby się bawią, ale jakby mogły to by się pod ziemię zapadły... dorastają próbując być „niewidocznymi” i tak im już zostaje... a późnie zwą się DDA, czyli Dorosłe Dzieci Alkoholików), to się wybraliśmy na miasto. Z tego Powiśla to wszędzie blisko mamy, więc dłuuugi spacer zaliczyliśmy i dotarliśmy do Parku Ujazdowskiego. Już zapomniałam, jak tu pięknie w tej Wawie... Wiem, że już stękałam, ale naprawdę... jakbym była turystą, to na pewno by mi się podobało. Po drodze się okazało, że niedaleko bloku super knajpkę otworzyli z leżakami i piaskiem przy małym oczku wodnym, więc w drodze powrotnej oczywiście przestestowaliśmy. A po drodze były i autobusy i machanie i motory i wyrywanie się i dzieci i rowery i hulajnogi i helikoptery i wozy opancerzone i nieopancerzone i antyterrośyci i inne cuda wianki bezpieczeństwa naszego chroniące (NYPD Bracie ;)). A na placu zabaw (superanckim nota bene) przepyszna zabawa i motor porzucony... ;). Co ten Dzidziuś ma z tymi motorami to nie wiem, ale miłością taką pała, że aż dziw bierze... A helikoptery z daleka słyszy i rączkami na niebo pokazuje i cieszy się jak wariat (podobnie jak pieska zobaczy... a jak piesek się da pogłaskać albo poliże, to Kubuś takie odgłosy radości wydaje, że do łez można się śmiać...). Tatuś dojechał szczęśliwie do Wrocławia i kibicuje. Co się dzieje!!! Grają jak zawodowcy! W kółko tylko już prawie prawie bramka... Stadion szaleje, więc Tatuś tam z Dziadkiem też pewnie z emocji czerwoni ;). GO POLSKA! GO!!! Zobaczymy co z tego będzie. Póki co 49 minuta i 0:0... A Powiśle i cała Warszawa (pewnie cała Polska) zwariowała pozytywnie. Wszędzie biało-czerwono i pozytywnie i fajnie i w ogóle zajebiste to EURO ;). Jak wracaliśmy to cały Poniatoszczak aż drżał o kibicowania. Fajne uczucie. PS1. Synek powoli ćwiczy wkładanie do dziurek klocków o różnych kształtach i kolorach. Ciężko, ale nie poddaje się ;). PS2. Fotka Tatusia-Kibica zrobiona chwilę temu w Biedronce w Blani, idealnie się wpasowuje w Piłkoszał ;). PS3. Qrwa mać 83 minuta i Czesi prowadzą 1:0... ja pierdzielę... PS4. No i dupa... Jedyne pocieszenie to, że Ruscy też odpadli... Świnia jestem, ale co na to poradzę... Ciut lżej na sercu... Od samego rana Synek gada jak najęty. Wyszedł już poza ramy dwu-takie-samo-sylabowe i daje czadu. Trudno to powtórzyć, ale naprawdę potrafi zagadać człowieka... W TV przy śniadaniu wyoczkował a właściwie wyuszkował chłopczyka pięknie grającego na pianinie (Chopin chyba to był) i siedział przez cały koncert jak zaczarowany. Dawno klasyki nie puszczaliśmy, więc trzeba Synkowi zarzucić coś tam skoro tak mu się podoba. W końcu był już na kilku koncertach w wykonaniu Monisi Witkowskiej, słuchał od niemowlaka pięknych kawałków klasycznych, a nawet będąc w brzuszku nasłuchiwał małego co-nie-co, więc skazać można, iż z mlekiem matki wyssał miłość do muzy ;). Fajnie by było gdyby na jakimś instrumencie pogrywał, Mamusia byłaby szczęśliwa... Fakt, że to takie życzenie przeniesione ze swoich niespełnionych pragnień, więc cisnąć nie będę... ale fajnie by było ;). Na razie jednak skupiamy się na szlifowaniu nowych umiejętnośc,i czyli pokazywaniu uszka, oczka i usteczek. Już prawie perfekcyjnie nam idzie ;). Ćwiczy też coś indywidualnego – kładzenie się na podłodze i machanie nóżkami... W domu zachęcamy do takich kreatywnych działań, ale w sklepie trochę serce boli, że takie szorowanie podłogi się odbywa... No cóż radość jest więc i u nas serce się cieszy ;). Fajniejsze od leżenia na podłodze jest jednak kierowanie pojazdami. Obojętnie jakimi, byle tylko miały kierownicę, ale taką prawdziwą kręcącą się, a nie jakieś tam popierdółki na niby. Idealnie nadają się samochodo-wózki w sklepach różnych dużych. Tym razem, dla odmiany... Leroy Merlin... Znowu płytki, kabiny, szafki i inne pierdółki.. . Tym razem jesteśmy w trakcie remontu na Gagarina. Niekończąca się sprawa. Mamusia pałęczkę oddaje Tatusiowi, bo nie ma coś serca do wykończeniówki, a z Kubusiem zakupów poważnych zrobić się nie da... Druga połowa dnia, Mamusia na mieście, a chłopaki na placu zabaw ciut się poprztykały, bo Kubuś coś nie w humorze. Wieczorkiem Mamusia się na plac zabaw także wybrała i też z Kubusiem prawie z płaczem wróciła (Synek oczywiście darł się wniebogłosy, bo już jak widzi windę, to nagle mu się przypomina, że musi jeszcze na ulicę wrócić i straszny krzyk, jak się od razu nie biegnie...). Taki to dzionek sobie minął, a po kąpieli Maluszka i rytuale usypiania, Tatuś pojechał sobie do Łodzi. Jutro rusza z Tatą do Wrocławia kibicować naszym. Szczęśliwej podróży Tatusiu Kubusia, już tęsknimy... PS. O stopach już pisałam, więc się powatarzać nie będę, ale no nie mogę po prostu... jak narkotyk... a Mały jeszcze drażni Mamusię, bo ciągle buty i skarpety ostatnio zdejmuje i czaruje tymi stópeczkami cudnymi... Szał niebieskich ciał... zwariować można...
Ale słodki poranek – Synek i My, przewalanki, całowanki i pogadanki. Nowe słownictwo – do MAMA, TATA, MNIAM MNIAM, dołączyło NANA i DADA ;). Poza tym w ciągu dnia się okazało, że Synek umie pokazać już uszko ;). Czasem mu się uszko z noskiem myli, ale co tam. Tak pięknie pokazuje, że słabo się Mamie robi... Wzruszliwa się robi na stare lata. Słodzik. A te jego stopki... łydeczki, udeczka... Nie mogę... Operuje bumboxem, ciszej głośniej, następna piosenka, tańczy, śpiewa i szaleje... Oj powiadam Wam serce zajął szturmem i codziennie obszar powiększa, mimo iż by się wydawało, że więcej zagarnąć się już nie da.... A wracając do rzeczywistości codziennej - Mama pół dnia na szmacie przejeździła, co by ogarnąć trochę norkę naszą, rozpakować się, pranie zrobić, zaległe rzeczy z pudeł rozpakować i takie tam (jak finał ujrzałam to duma i podziw i chęć nagrody mnie naszła ;)). Chłopaki pojechali w tym czasie po furę i jakieś tam urzędowe sprawunki załatwiali. A później znowu zabawianki, przytalunaki, chińczyk na lunch, mała przejażdżka po stolicy i znowu Euro... Kurde niby 7 dzień dopiero, a mam wrażenie jakby już się miesiącami wlekło... Ileż można.... Fakt, że Polska na boisku budzi we mnie zwierzę, ale pozostałe drużyny jakoś nudą zieją... Kibica wielkiego już ze mnie z pewnością nie będzie. No nie każdemu widać pisane ;). Ale do fanzonu się wybierzemy, z ciekawości zobaczyć te cuda. PS1. Misiek Witkowski z Kasią się zdecydowali zawrzeć związek małżeński, więc w sierpniu do Wrocławia się wybieramy. Młodym gratulujemy i się cieszymy bardzo. A Miśkowi mówimy – „nigdy nie mów nigdy” ;), bo się chłopak jeszcze niedawno zapierał, że po co, jak co, a co... ;). A 30 czerwca Legnica i Tomek z Kasią i to by było na tyle wesel rodzinnych. Nikt więcej z "naszego pokolenia" do głowy mi nie przychodzi. Czekać trzeba będzie na młode pokolenie... PS2. Tatuś Kubusia w sobotę do Wrocławia jedzie Polskę wspierać. Nie udało mu się dotrzeć na wtorkową sprawę honorową z Rosjanami, to sobie odbije czary odprawiając nad Czechami ;). PS3. A tak wygląda plaża w Rosji w okoliach Archangielska nad Morzem Białym (Severodvinsk)... Mąż, jak mu było dane taką submarine zobaczyć na wyciągnięcie ręki, to nie przesadzając - by się posikał ze szczęścia... ;). PS4. Z przemyśleń luźnych... do wszystkiego się można przyzwyczaić nie? I tak oto jak przyjechaliśmy do Polski i na 33 metrach się ulokowaliśmy, to autentycznie się dusiłam; nie było wiadomo jak sie ruszać i co ze soboą zrobić, jak swoją własną przestrzeń zaznaczyć. A teraz luz blues, koko euro spoko ;). Na życie, to faktycznie trochę mało przestrzeni, ale można się przyzwyczaić i nawet fajnie się mieszka. Kubuś tylko ciągle czuje się "duszony" i trzeba go outside zabierać. Teraz po przestrzeniach nadmorskich, to w ogóle w szoku znowu jest... Ale wróć do początku - do wszystkiego się można przyzwyczaić ;). Do jutra!
Mąż wrócił o 7 rano w stanie bardzo wskazującym... przebaczenia będzie szukał dzień cały... :). Pogadał z kaloryferem sugerując, że świetnia z niego zabawka, pouśmiechał się do Synka i padł. Doszedł do siebie w okolicach godziny dwunastej głośno stwierdzając "wróciłem!"... HURRA... Mamusia jakoś łaskawa i furia szybko minęła, no bo przecież o co kaman?... Fakt, że jak się po szóstej obudziłam i mężusia nie było i telefonu nie odbierał, to się z leksza wkurzyłam, ale jak się wtoczył, to mi przeszło, bo przecież Vasia z koleżanką z Moskwy przyjechał, to ich przecież musiał godnie ugościć i chronić własną piersią, co by im się krzywda żadna nie stała... W sumie to ciężko się chłop musiał narobić, więc nie ma co mu jeszcze na głowę wkładać... Tym bardziej, że głowa z daleka paruje i widać, że musi nieźle napier.... Generalnie w związku z tym, że jeszcze urlopem żyjemy i że Tatuś ledwo żywy, chill outowy dzień sobie zafundowaliśmy. Jak Tatuś dogorywał o poranku, Mama i Kuba wybrali się na zakupy. Pyszności polskie różne zakupione i radość wielka, że już nie będzie trzeba oglądać sałatki greckiej.... Synek tak ostatnio ciągle musi pomagać, że wyrwał mi dzisiaj jedną siatkę i ledwo ledwo (ale z mega uśmiechem i radością...) ją niósł, potykając się, upadając na kolana, ale absolutnie nie mogąc oddać zdobyczy... Nie dał sobie wyrwać sitaki nawet, kiedy Mamusia próbowała podniesonym głosem i siłą... aż menele lokalni i dwie babcie nas zaczepiały czy mu nie pomóc.... Oj widok to musiał być niezły... jeszcze na dodatek akcja się toczyła w strugach deszczu... W końcu z bezsilności Mamusia porwała Synka na ręce, ale i tak Synek siatkę musiał SAM trzymać... Obiadek lekki w postaci pysznej świeżutkiej fasolki gotowanej. A po obiadku, cudny spacer pod cudnej Warszawie. W sumie przez 3 lata nie łaziliśmy po city, raz zimą biegiem Krakowskim przelecieliśmy,ale to by było na tyle. Wrażenie robi przyznać muszę. Super centrum wygląda. Naprawdę pięknie. Kubuś oczywiście mógłby cały dzień iść, bo tyle cudów dookoła. W dupie miał cel „Plac Zamkowy”, ważna przygoda i to, co akurat w danej chwili się dookoła dzieje. Macha wszystkim, dotyka, pokazuje, próbuje, kombinuje, czaruje. A już jak motory i inne sprzęty zmechanizowane z kierwownicą widzi, to obłęd w oczach się pojawia i jest koniec, trzeba jeździć... Droga powrotna autobusem i Synek w siódmym niebie. Pizza na kolacje w ramach diety... I MOTORY znowu były... i to dwa. Po dwadzieścia razy na każdym siedzieliśmy i już mogliśmy udać na kąpiel i spanie do domku.... Jakieś szaleństow z tymi furami i kierowaniem, machaniem autobusom i dziką radością na widok motorów... PS1. Ale te wakacje szybko minęły ... Skóra nam schodzi w ramach pamiątki wakacyjnej ;) i już Mamusia palcem po mapie jeździ... Poza tym pochwalić by się wypadało, że niepalenie trwa od pierwszedgo dnia wakacji!!! Niby najgorsze za mną, ale jednak by się zajarało... Ciężkie te próby zrywania z nałogiem... PS2. Pieszczoty i nóżki Kubusia... szok, ale rozbrajaja...
Podubka po czwartej rano, po piątej wychodzimy, a tu message – zbiórka o 12:50... Finalnie wyjechaliśmy jeszcze później, bo o 14:30, lot koło 18 i po 19 już w Polsce, bo godzina różnicy czasu. Jeszcze w ciągu dnia ciut leżakowania, prowadzania misiów, jeżdżenia quadem, prowadzania się trzech Kubusiów (w tym jednego Puchatka), czyli w skórcie ostatnie podrygi ostrygi ... A po wylądowaniu było tak. Taksówek brak, bo Polska-Rosja przecież w Wawie. I może nawet dobrze się złożyło, bo mogliśmy cuda Wawy popodziwiać, czyli kolejkę z lotniska do centrum tudzież dalej. Ale Ameryka bracie!!! Naprawdę na wypasie! Kurde się czuje jak w porządnej stolicy europejskiej! Rosjanie w pociągu, pełna kultura, pogadaliśmy, drogę wskazaliśmy. Tatuś biedny, bo miał bilet na mecz na stadionie, ale niestety przez to opóźnienie, to tylko w TV da radę obejrzeć mecz. Później pójdzie w miasto, to nadrobi ;). I OTO CUD NAD WISŁA: Polskaa-Rosja 1:1! ALE CZAD!!! Dali radę chłopaki... Jak to Tatuś powiada - honorowy to był mecz... Żeby tylko nie przerżnąć, bo wstyd by był straszny... no i się udało! Marzyć trzeba, mierzyć wysoko, bo cuda sie zdarzają ;). Dobrze w domu, ale na urlopie też fajnie... Już tęsknię za plażowaniem.... Tak lubię słońce, i wodę, i czytanie na leżaku... I Synek się wydaje w Mamusię się wdał jak nic ;).... Wakcje na piątkę, no może na czwórkę, bo jedzenie do bani (chyba pierwszy raz aż takie dwie lewe ręce do gotowania ekipa hotelowa miała... albo nam się w dupach poprzewracało, bo wszyscy ochy i achy...) i Żabojadów zatrzęsienie, a jak wszem i wobec wiadomo nację francuską wolimy omijać z daleka. Po co się denerwować?... ;).
Wspólna kąpiel, prowadzanie się za rękę, obrabianie prysznicy i prawdziwe buziaki!!! Call it love... Synek oprócz swojej wielkiej prawdziwej pierwszej miłości, zajmuje się także następującymi rzeczami: pięknie bije brawo, macha super (jak papież ;)), i to wszystkim dookoła dodając rozbrajające uśmiechy wszystkim machanie odwzajemniającym (a już najbardziej przyjeżdżającym i odjeżdżającym autobusom z turystami... każdy kierowca nie wytrzumuje i trąbi na pożegnanie tudzież na powitanie, bo faktycznie tak słodko tą rączka macha, że się oprzeć nie można...), tańczy ślicznie, ugina nóżki, rusza główką a la hard rock itp itd. Poza tym z innowacji, to kosiarka wielkie poruszenie dzisiaj wzbudziła... i strach podobny do lęku przed odkurzaczem... od razu trzeba było na ręcę wskoczyć i z boku kosiarce podejrzanie się przyglądać, za blisko nie podchodzić i się nie odzywać. Słowem zachować spokój i utrzymać ciszę ;)... Mamusia skończyła wczoraj Ogniem i Mieczem i tak jakoś strasznie smutno jak Zagłoby i reszty nie ma... Naprawdę ten Sienkiewicz to był gość... Tak pisać, tak opowiadać, tak postacie przedstawiać i miłość tak ująć i patriotyzm... Oj ileż to razy łza się w oku zakręciła... Tak mi się spodobało, że chyba większą ilość klasyki sobie przypomnę. Co najmniej kilogramów kilka ;). A co! Dziedzictwo narodowe w końcu, więc pamięć trzeba sobie odświeżać, co by te tomy opasłe na marne nie poszły. I co by człowiek wiedział o co w życiu chodzi, bo mimo iż wieki minęły, życie jakie było takie jest. Nie można go sobie tylko za bardzo komplikować i stosować basic rules, always ;). PS. Tytuł a propos wieczoru greckiego ma jedynie wartość sarkastyczną, bo menu generalnie nudne i codziennie sałatka grecka, makarony i jakieś nieudane niby potrawy (dobra, nie przesadzajmy, bo aż tak źle nie jest, tylko to polskie wymagające podniebienie...), ale dzisiaj dla odmiany wieczór grecki, więc domyślacie się co dla odmiany będzie??? TAK! SAŁATKA GRECKA! Żarty na bok, muska była i to nawet mniam, a codziennie dwie pyszne rzeczy są przyznać trzeba - ser feta oraz tzatziki! Naprawdę szacun, wcale bym się nie zdziwiła jakby kupne były, bo kucharze na mistrzów nie wyglądają, a już zupełnie nie wyglądają na mistrzowskie dania przez nich serwowane, o smaku nawet nie wspominając... (dobra, już odpuszczam...).
Mamusia się tak zjarała (kremu nie użyła, bo po co jak się już nieźle opaliła...), że wygląda jak rak... Synek na plaży został ukąszony przez pszczołę, ale stękną tylko i miał przez chwilkę ślad, a później jakby nie było. Szacun Synek, niezły z Ciebie twardziel!!! Dzisiaj zakochani Jakub I Gabriela jakby jakieś fochy mieli. Najpierw Gabrial udała się na spacer z rodzicami do pobliskiej miejsocowści Cava i nic Jakubowi nie powiedziała (i jak widać na zdjęciach Jakub mimo iż super sexy na basenie się lansował, to jednak smutny jakby... tęsknił widać...) i półdniowa rozłąka związkowa była (jak widać na zdjęciach synek m, a później jak już stęsknieni na siebie wpadli, to zaraz afera była, bo Gabriela nie była dzisiaj skłonna do dzielenia się łopatką tudzież wiaderkiem... Ale co tam, dolce vita i farniente w najlepsze trwa, rodzinnie w basenie super jest, gdyby tylko czas tak szybko nie leciał... Chwilę temu przyjechaliśmy, a lada chwila znowu się będzie pakować. Oj
Kubuś tańczy ZUMBA! Oj ubaw po pachy, niestety zdjęć brak, ale dał czadu... chyba wystąpi kiedyś w You Can Dance, żeby Tatuś mógł sobie wreszcie odpuścić coroczne przygotowania ;). Lód ciekawostką jest, a piasek w stopy parzy. Znacie się na takich czarach? Synek oblewa się wodą non stop, siny, ale z wody nie chce wyjść... Z łóżeczka pod drzemce wychodzi oraz prowadza się teraz już tylko z dwoma misiami... Obsługuje prysznic plażowy jak stary. Pływa jak zawodowiec, więc po powrocie do domu idziemy na naukę pływania, bo ewidentnie zapał i talent jest ;). Chill out razem w basenie, na leżaku, w morzu, w knajpie – urodzeni urlopowicze.... Plus zjarani niemiłosiernie ;). Mamusia się wzrusza, bo wzruszliwe to Ogniem i Mieczem,że szok... PS. Przypomniałam sobie jak Babcia Gosia kiedyś nam zdawała relacje co Kubuś robił pod nasza krótką nieobecność... „Opowiem Wam jaki on jest inteligentny”. I podobno było tak. Synek pralką od dawna się interesuje, więc to nic nowego, ale dzisiaj zapragnął wrzucić do pralki część swojej matrioszki. Problem: jedna część matrioszki w jednej rączcę, druga część matrioszki w drugiej rączce, no tak jak tu pralkę otworzyć... Rozwiązanie – jedną część matrioszki wkładamy do usta, rączka się zwalnia, więc otwieramy pralkę, wyjmujemy matrioszkę z busi i wkładamy do pralki... i co? Trudne?... Myśleć trzeba głową!
Kochać to patrzeć razem w tym samym kierunku rzekłbyś patrząc na tą młodocianą parę... ;). Miłość wielka powiadam... Może nie od pierwszego wejrzenia, ale nieważne... :). PS. Polska! Biało-czerwoni...Polska Gola z milionów gardeł nawet nie pomogło... No i co? Już se polataliśmy?.... Mogło być gorzej... Ale jak z Grecją 1:1, to sobie wyczajcie jak nam Rosja w dupę da... Ale będą policzki ze wstydu piec... A już widzę te parówy dumne i blade... Oj
Zielona wyspa sprzyja wszystkim - to tutaj Odyseusz dzięki pomocy Alkinoosa mógł wreszcie zakończyć swoja wędrówkę i wrócić na Itakę. Wypoczywali tu Napoleon, cesarzowa Sisi, zachwycali się nią Brytyjczycy i Rosjanie. Dzisiaj Korfu to turystyczna oaza z wszelkimi udogodnieniami jaki niesie nowoczesny kurort - pola golfowe, aquapark, piękne plaże a wszystko wśród zabytków, wszechobecnych gajów oliwnych i gościnnych mieszkańców. Najbardziej zielona ze wszystkich greckich wysp, opiewana w poematach przez Homera dziś tętni gwarem międzynarodowego towarzystwa i świetnej zabawy.
|
Archives
October 2014
|