A na osłodę fotka z Wesela. Miejsce niby nieznane, ale tak jakoś mi się wydaję i sądząc po lumuzynach i szklalnkach z szampańskoje, że jednak znajome... PS. Łączymy się w bólu z mroźną Europą, ale przyznać muszę, że miło usłyszeć, że nie tylko u nas.... Sorry, ale taka jest brutalna realita...
1 Comment
Jeśli jest coś, czego Synek szczerze nienawidzi, to z pewnością jest to nie tylko ubieranie, ale generalnie duża ilość warstw ubraniowych wraz z kombinezonem. Zanczy to, że najlepiej by mu było w krajach tropikalnych, gdzie z gołą dupą mógł by cały czas latać. Klimaty polarne ewidetnie go wkurwiają i nie zamierza się dostosować do warunków tutejszych. Stawia stanowcze NIE, w związku z czym dla przykładu nasz dzisiejszy spacer nie trwał więcej niż dwadzieścia minut i to włączając ubieranie, zjazd windą, ładowanie się do wózka, przejście przez przejście dla pieszych, ryk, branie na ręce, powrót do domu w przyspieszonym tempie... Park generalnie raczej z oddali widzieliśmy, bo dojść się nie udało, mimo iż jest w zasięgu wzroku... Spójrzcie tylko na tę nieszczęśliwą minkę, biedne Dziecko, co za Rodzice. Obrażony był na maksa. Ale tylko do momentu powroty do domu. Tylko drzwi przekroczyliśmy i już się okazało, że życie jest piękne... Zdecydowanie lepiej przedstawia się majsterkowanie z Tatusiem w domu. A zamiast wieczornego kładzenia się spać, najfajniej jest się zabawić firankami, pobujać Maszę i pozaglądać do szuflad. Jak człowiek całą czeklistę ważnych rzeczy zrobi, dopiero wtedy ze spokojem może położyć się spać... Prawie spokojnie - bo jeszcze przed trzeba syrenę włączyć i trochę mleka wypić, co by sen był lepszy... Dobranoc wszystkim i miłego tygodnia!
Rodzinny poranek... Fajnie się pomiętosić skoro świt (czytaj 10:00). Za oknem widać, że bliżej do wiosny. Już jasno się robi koło 9:30... A wieczorem 18:00 i jeszcze jest jasno. Zanim się obejrzymy znowu będzie wiosna, lato, jesień i znowu zima... Smerfem Marudą jednak nie będąc, daję sobie spokój z marudzeniem ;). Synek uwielbia ostatnio chowanie się za firanką i owijanie różnymi materiałami... A kuku z apaszkami Mamusinymi jest szczególnie fajne, ale firanka też zła nie jest. Szał niebieskich ciał w kuchni też może być i łazienka też ujdzie (ukryć się nie da - ważymy już 8.3!!!). Generalnie im więcej się dzieje, tym lepiej. Siedzenie w domu śmierdzi nudą i niestety niezłym zrzędzeniem. Dzisiaj jednak małe co-nie-co się zadziało i Synek był ukontentowany. Najpierw z Panami składał stół. Widać, że robótki ręczne też całkiem zajmujące są; nie tak wprawdzie jak sprzęty elektroniczne, które nasz informatyk-programista uwielbia, ale ujdą...Później robił zakupy na rynku. Fochów sztuk kilka pokazał – szczególnie siedzenie w foteliku w samochodzie niezmiennie napawa go złością... ale coś nowego się pojawiło. Jakby charakter jakiś się wyraziście pokazywał. Nie ma zgody między nami, po kim to i owo odziedziczył, ale dla mnie jest jasne – co złego, to na pewno przecież nie po mnie!!! A tak na poważnie to Mały staje się Chłopczykiem. Znika nasz niemowlaczek, a pojawia słodziutki chłopczyk. Cudny, wspaniały chłopczyk. Nasz Synuś.... Minki ostatnio stroi, smutny wzrok potrafi nieźle wyrazić, zamyślenie, złość, wkurwa klasycznego i specjalistycznego, niechęć itp itd.... wzrusza bardzo, a serce pęka jak ząbki męczą i smutek często na twarzy, albo rozpacz na całe gardło... Oj... Jeszcze trochę i już będzie po wszystkim. Wracając do atrakcji - dalej z Babcią pogadał. Uwalił się standardowo przy jedzeniu pyszności (owocki już nie bardzo smakują, teraz jesteśmy na etapie mięska ukochanego i warzywek). Spacerował też po osiedlu obczajając dzieci zjeżdżające z górek różniastych. Przy minus 15 trzeba w przyspieszonym tempie zjeżdżać, żeby nie zamarznąć, więc faktycznie było co oglądać ;). Newsem dnia jednak okazało się odkrycie że meble wszystkie, które mają takie coś wypukłe, to się dają otwierać! I tak oto Synek zaczął nowy etap w życiu swoim – otwieranie szafe, przytrzaskiwanie sobie paluszków, zamykanie, trzaskanie, wyjmowanie skarbów, wrzucanie skarbów i tak w kółko. W ramach newsów warto też wspomnieć, że oprócz istniejących zębów 7, rosną nam kolejne 3 przynajmniej! A na koniec dnia Synek zaliczył glębę w wannie i zasnął prawie w locie do łóżeczka... A z życia dorosłych – Tatuś Kubusia został dzisiaj prawdziwym mężczyzną... Zabił pierwsze w swoim życiu ryby – sztuk dwie. Można go więc nazwać mordercą, nie? ;). Killer po prostu! ;). Tłem zabójstw rybnych była zachcianka kulinarna. Ucha –zawiesista zupa rybna, typowa dla kuchni rosyjskiej. Nazwa pochodzi od starorosyjskiego określenia jucha, oznaczającego wywar. Przyrządzana z kilku gatunków ryb. Zobaczymy co z tego wyjdzie, póki co jedno jest pewne – śmierdzi rybą jak cholera... Mamusia Kubusia postanowiła dzisiaj nie zaglądać do roboczych dokumentach i nacieszyć się swoimi Chłopaki. Super jej to zrobiło! Dodatkwo Mężuś namierzył TVN w internecie, więc możemy sobie oglądać do woli wszystko co chcemy, na przykład dawno niewidziane Kuchenne Rewolucje. Będziemy mieli naszą Ntv, ale dopiero pod koniec lutego, bo trzeba na dachu naszego molocha zamontować antenę. PS. Myślałam, że tylko niechodzone stopy mogą być fetyszem... Chodzone Kubusiowe też mogą i są... Zwariować można...
Synek z Tatusiem byli dzisiaj w babyklubie – masakara, Synek jakby trochę problem z kontaktem z ziemią miała... Głównie się podobno w dal wpatrywał tudzież tępym wzrokiem Tatę albo Panią Przedszkolankę obserwował. Makaron go trochę pobudził, ale nie w stopniu norlmalnym. Zęby dają się we znaki i Synek cierpi trochę. Nie jednak aż tak, żeby nie zareagować na Laseczki. A więc jak tylko do pokoju weszła jedna a później druga Lalunia, Synek od razu się ożywił i zaczą dokazywać... A to nóżkę podotykał, a to niby pieszczoty oferował, nawet zabawki różne nagle zaczęły go interesować... Drama z tymi mężczyznami... Kobitka wystarczy, a rozkręceni, aż trzeba ich znowu ciut przykręcać... Mamusia wieczorową późną porą dotarła, ale udało jej się załapać na awanturę wieczoroną. Synek więc zamiast zasypiać jeszcze się poprzytulał i kilka sztuczek pokazać. Po pierwsze smoczek w butelce nie służy już tylko do picia, ale można go gryźć, bawić się nim i udawać, że chce się go odgryźć. Po drugie z palcami u stóp to też niezła zabawa – można się za nie łapać i naciągać i odciągać i pociągać i tak dalje. A po trzecie Synek jest już taki duży, że bez żadnej pomocy sam się może napić z butelki (łóżku przemoknięte w pięciu miejscach, ale kilka kropel na pewno udało się wympić). Oj jak dobrze, że koniec tygodnia. Nie wróciłam dzisiaj „na czas”, czyli na kąpanie, mimo że obiecałam. Mała awantura wybuchła. Przyznaję mężowi rację i obiecuję poprawę. Kiedyś będę żałować, że Małego nie widywałam jak dorastał, a co w robocie robiłam i tak nigdy nie będę pamiętać. Ale ciężko, bo stres i chcę jako tako się pokazać po 8 miesiącach przerwy, ale fakt, że biorąc pod uwagę moje zapędy perfekcjonistyczne... mogłabym spokojnie mniej i bardziej na luzie. Na początek obiecuję wracać w tygodniu na więcej niż jedno kąpanie. 2-3 razy obowiązkowo, a później przejdę na poziom dla zaawansowanych, czyli razy 4. W ramach rozpoczęcia wychadnych, film. Ciacho – 4 gwiazdki na filmwebie, więc generalnie masakra. Ale cud na Moskwą... Podobał się... Głupkowato, ale śmiesznie. I obsada zajebista i w ogóle, fajne zakończenie piątku. Kilka tekstów... Wygladasz czarownicującą, sama bym Cię chętnie bzyknęła. Kiedyś miałem takie bujne życie erotyczne, że po wszystkim nawet sąsiedzi wychdzili na papierosa. Śpieszmy się kochać mężczyzn tak szybko dochodzą. Baśka nizastopiąna, tym razem z „git majonez kurwa”. Co ty się tak czaisz, jak szpak na jebanie. Oj i dużo więcej.... PS. A oto nasz smutasek ;) Robota, robota, robota. Małego w tygodniu nie widuję. Dzisiaj pierwszy dzień się urwałam i o to, co widzę: niemowlę przeobraziło się w małego cudnego chłopczyka... Boże jak to możliwe, że tak szybko wszystko się dzieje... Taki już duży, silny, stabilny, mądry, wspaniały w ogóle cały... Wyczaił, że w wannie może się wspinać do pozycji stojącej po sznurze od prysznica... Bawi się w akuku sam chowając się za firanką i wychylając główkę z mega uśmiechem... Chłopaki mnie przywitali na klatce dzisiaj, drzwi windy się otwierają a tu moje miłości dwie... Tak cudnie, że człowiek czuje prawie zawał serca... (chyba, no bo tak silnie serce bije... miłość więc intensywana musi być jak zawał...). Mały w szoku – jak to mama akuku z windy robi i jak ona się tam znalazła... oj, a później wspólna kąpiel, przytulanko, mleczko i już koniec... Aliona stwierdziła, że pierwszy raz w życiu widzi, że facet ma takie jaja, żeby zostać w domu z dzieckiem i jeszcze na dodatek tak się zajebiście dzieckiem zajmować. Achy ichy mi przez telefon sprzedawała, więc zaczynam się zastanawiać, czy powinnam dopouszczać do sytuacji, w której mąż sam w domu (niby z Synkiem, ale wiadomo jak to jest... ;)) i Aliona także. ;). Tak czy inaczej, stwierdziła, że każdej kobiecie życzyłaby takiego męża! A ja Żonka Stonka doceniająca w 100 procentach cudo w postaci mężą, sobie zadaję pytanie – czy mąż też myśli, że ja mu się trafiłam??? Muszę kogoś znaleźć, kto by mnie powychwalał trochę, bo jakoś od tego siedzienia w biurze, czuję pewien spadek w mojej pozycji rodzinnej ;).
Niania wybrana! Sympatyczna Pani z Gruzji wygrywa w rankingu potencjalnych Niań i prawdopodobnie zacznie pracę 1 lutego!!! Pozostałe kandydatki były miłe, aczkolwiek z tą i My i Kubuś nawiązaliśmy kontakt i jakoś tak dobrze się nam z nią gadało i siedziało i w ogóle. Także kolejny etap w naszej żizni lada chwila się zacznie, tytuł odcinak „Niania Maia” ;). Dzień Dziadka i Baci – spieszymy z życzeniami, ale niestety nie udało się dzisiaj nawiązać połączenia. Jutro spróbujemy. A z nowości Kubusiowych... Synek boi się pralki! Podobnie jak z Maszą (wańką stańką) na początku – najpierw w ryk, później na ręce, a z rąk już na luzie można się zwierzakowi pralkowemu przyjrzeć. Masza jest generalnie Kubusiową Wielką Przyjaciółką. Od niedawna wprawdzie i początek był zakrapiany łzami, ale było minęło... Teraz kumplują się i Kubuś regularnie buja Maszę... Maszy się nigdy wybujać nie da, więc zabawa jest niekończąca się. Ubaw po pachy, a Mały już tak sprawne rączki ma, że na prawo lewo do tyłu do przodu, na wszystkie strony Maszą wymiata. PS. W ramach atrakcji sobotnich, wybraliśmy się do pobliskiej knajpy "Tapczan". Kuchnia prosto z Uzbekistanu (chyba już wiemy gdzie pojedziemy na wakacje w tym roku :)), super wnętrzne, pyszne jedzonko i baby club z prawdziwym clownem! Dzieci wprawdzie starsze, ale Kubusiowi i tak się podobało bardzo, ale to bardzo bardzo! Bo były balony i w ogóle fajnie było... Lepiej, lepiej. Mamusia odzyskała kontrolę nad sytuacją, pogoniła ekipę do roboty i sama padła na twarz porą wieczorową. Piatnica fajnie, że jest, ale weekend pracujący, więc się nie czuje prawdziwej dzikiej radości ;). Tatuś też trzeba przyznać kontunuuje opadanie na pysk i z niedowierzaniem powtarza „jak Ty z nim tyle miesięcy sama w domu wytrzymałaś?...”. Dodać bym tylko mogła, że odbywało się to wszystko na totalnym zadupiu... Czyli medal za dzielność bym dostała bez problemu ;). Synek daje czadu i popisy strzela jak mistrz... Wprawdzie Synem informatyka nie jest, ale ewidentnie wykazuje skłonności nowo-technologiczne... Mam piloto, mam laptopo, mam telefono, mam ajpodo itd.... Staje sam na nóżkach własnych przed laptopem i wali rączkami obiema, kontynuuje zjadanie Blackberry, a do tego wszystkiego dostaje mega wybuchu radości jak jest jakiś ekran, który coś tam świruje, wyświetla, zmienia itd... Wieża i bumbox też są niezwykle interesujące i mają pokrętła, którymi można dawać muzę na cały regulator. Super!.... Zaczął Synek też gadać... Głównie słychać coś a la „nananan nieenieeniee” ;). Czyżby prawdziwy Synek Tatusia urodzonego optimisty eks no-mena? ;). I cóż jeszcze?... no na ten przykład, nauczył się naśladować już bardziej skomplikowane manewry pod tytułem ruszanie rączką w celu uruchomienia dźwięku w dzwoneczku, trzymanie w rączkach dwóch kaczuszek i przybliżanie ich do siebie (tudzież walenie jednej w drugą) w celu dania buziaka, . A najfajniesza rzecz ze wszystkich jest taka, że Mały nauczył się pieścić (ale tylko w odpowiednim momencie, bo na przykład jak bumbox jest za blisko, to oczywiście tylko bumbox się liczy i absolutnie nic innego...) i uwielbia się z nami pokładać i głaskać i miętosić i dotykać i turlać i całować i takie tam... Takie cudności uzależniające na maksa... Oj zakręcił nas tak, że odwrotu nie ma... Ale widać, że Synuś nami też jest zakręcony... ;). I tak oto ciepło i rodzinnie udanego weekendu wszystkim życzę ;). PS. O tym jak fajnie jest jeść "dorosłe" rzeczy nawet nie wspominam... Rozmowy kwalifikacyjne z Nianiami oficjalnie rozpoczęte! Liliania z Gruzji stawiła się dzisiaj. Kubusiowy komentarz wynikający głównie z bardzo czarnych włosów potencjalnej opiekunki był następujący: wytrzeszcz oczu... Liliana w czasie wojny uciekła z Gruzji z całą rodziną porzucając dom na morzem. Jest śpiewaczką, skończyła konserwatorium, świetnie gotuje, pracowała w restauracji, pochodzi z 6-dzieciakowego domu. Pierwsze wrażenie gorsze, niż po chwili „obcowania” z Lilianą. Trochę wydawałoby się ciężko ciosana, ale chyba Babka z jajami. Zobaczymy, jakie kandydatki pojawią się w sobotę (2 kolejne) i jak to Liliana na ich tle się jawi. PS1. Sraczki wprawdzie już nie mam, ale całą noc nie spałam, bo mi się kotłowało i wykotłować się nie mogło. A może jednak coś tam się wykotłowało, bo jak się jakimiś tam przemyśleniami, tudzież biznesowymi pomysłami z szefem podzieliłam, to wyglądał na ukontentowano i słowem ukontentowanie swoje potwierdził. Generalnie zawodowo klasyczna balszaja żupa (czytaj dupa). Cały miesiąc przede mną roboty po pachy, późnych godzin w biurze, weekendowych robótek pracowych itp itd. Ale przede wszystkim mega stresu, bo muszę kilka rzeczy „sprzedać” i nie ukrywam, że po 8 miesiącach przerwy, zajebiście trudno mi jest się odnaleźć. Jeszcze pamięć nie ta, kojarzenie nie to, kumanie nie halo, szybkość rekacji jakby w zwolnionym tempie, pomysły jakby ciężkawe z lekka, zarządzanie priorytetami .... i dość częste uczucie „O Boże nie wiem, nic nie wiem...” PS. 2. Na froncie mużowym też wyzwaniowo. Jest mniej więcej na tym etapie, na którym ja byłam koło miesiąca czwartego życia naszego cuda, czyli godzina 20:21 – spadnięty beret, ciało bezładnie zwisające z kanapy, w głowie pustka, alegdzieś tam w głębi duszy mega chęć odzyskania choć odrobinki „starego życia”; niestety sił brakowało i tylko bredzenie tudzież marudzenie udało się z siebie wykrzesać... A muż dzisiaj mniej więcej w okolicach godziny 21:00 dokładnie tak samo padł, ale przebudzając się na chwilę rozwlekłym, słabym głosem odpowiedział na pytanie „Co tam?”, że „wykorzystuje każdą okazję do cieszenia się życiem”... Helou! O co kaman???.... Tak oto zwala z nóg Synek cudowny całodniowymi zabawiankami. PS3. Kubuś Kubusiowaty stanął sobie dzisiaj sam na środku pokoju sam samiutenki. Najpierw Mamusia trzymała go za rączki, a później puściła. Stabilność była i chwilkę sobie postał ;). Próbuje coraz namiętnej totalnie się usamodzielnić ;).
O ja pierdzielę, ile roboty mam. Sraczka permanentna i brak koncepcji od czego zacząć i jak ten burdel ogarnąć... Kiepskie sampoczucie, bo chwilowo końca nie widzę i padam na pysk, a to dopiero środa. Z tych nerwów i stresów, żołądek się odezwał znowu i jak wpadłam do domu, to myślałam że umrę... Okazało się jednak, że nie umieram! :). Coś zjadłam, chwilę odetchnęłam i już się lepiej zrobiło. Mąż kontynuuje swoje noworoczne postanowienia i poszedł pobiegać, a ja zasiadłam znowu do roboty. Długo na szczęście rabotanie nie potrwało, bo Synek potrzebował dokarmienia (wsunął 3 porcje ni z gruszki ni z pietruszki), a następnie przytulenia, a następnie najlepiej łzy ukoiło przytulenie z położeniem się w ramionach Mamusi w rodzicielskim łożu... A z newsów męskiej części rodziny: chłopaki byli w klinice na kontrolnej wizycie. Prześwietlili Kubusiowe narządy wewnętrzne i pokazali się Pani Doktor. Wszystko w jak najlepszym porządku i przy okazji odkryte zostały wynurzające z dziąsełek nowe ząbki. W sumie mamy już 6 dużych i kolejne dwa lada chwila. Poza tym chłopaki sami jeżdzą furą Tatusia i z dużym sukcesem wypróbowali siedzenia Kubusia na przednim siedzieniu, jako że siedzenie w pojedynkę na tylnym nie bardzo się Synkowi podoba, żeby nie powiedzieć dosłowie, że drze japę na maksa... Jak Tatuś wjeżdża do garażu, to obawia się, że słysząc ten wrzask Panowie stróżujący zawezwą opiekę społeczną....
Oj się zaczyna... lekki początek roku to to raczej nie będzie... Dobrze, że głowa ma odskocznie w postaci Synka i Mężusia. Takie cudo dzisiaj dostałam w prezencie ;). Chłopaki wspaniałe zakupy w Aszan zrobili, a wieczorem Synek jak Mamusię ujrzał, to tak się cieszył i tak się śmiał, a później tak się przytulał i tulił, że zupełnie mnie rozłożył i straciłam rozum na chwil dobrych kilka... Był tylko ten dotyk, zapach, ciałko, włoski, rączki, tak jakby się człowiek na chmurce położył, jakby niebo go wciągało, jakby wszystko inne przestało istnieć. PS. Tak zdeycowanie trzeba pomyśleć o planach wakacyjnych, bo lada chwila Mamusia będzie wypompowana patrząc na swoją „to do listę” zarządząną przez szefa naszego. PS. A taki oto prezent dostałam w ciągu dnia od moich chłopaków... Otwieram maila i mam taką oto fotkę...
No i masz... poniedziałek... Jak to się kurna stało, to wybaczie ale nie kumam.... Jadę windą w górę, a jeszcze chwilę jechałam nią w dół, wsiadałam do fury i gnałam do domku, co by się do wypadu bożonarodzeniowego przygotować. Było, minęło... Brutalna rzeczywistość biurowa wychodzi z każdego kąta, z każdej dziury. Na odległość czuć, że coś tu śmierdzi... Oj to będzie rok... ;).
Co by w dzień niedzielny urozmaicić i okolicą się dalej nacieszyć, wybraliśmy się na cudowne zakupy na super fajny rynek. Synek po kilkuminutowym wytrzeszczu oczu, zaliczył spadek formy, płacz, ryk, spadnięty beret i sen spokojny na koniec sam. Wszystko wygląda apetycznie (mimo iż klimat rynku przypomina ubogą prowincję i lata dawne bardzo), więc aż chce się wybierać, przebierać, kupować, smakować. Zobaczymy, czy tylko tak wszystko wygląda, czy w buźce też tak pysznie będzie się rozpływało. Poza super parkiem, placami zabaw, sklepami, knajpami i rynkiem w najbliższej okolicy, Mamusia na dole naszego bloku ma salon kosmetyczny z prawdziwego zdarzenia (znaczy się bez karty kredytowej z dużym limitem się nie wybieraj ;)). Cudnie co? W kapciach mogę biegać ;). Wypiękniona, zrobiona, gotowa na pójście do roboty w dniu jutrzejszym. Zanim jednak w krainę snów się udałam, chwilę rosyjsa tv pooglądałam. Myślicie że w polskiej tv jest kupa? Obejrzyjcie wieczorem dnia obojętnie którego, program dla przykładu pierwszy telewizji rosyjskiej ... Ja pierdzielę zo to do cholery jest... W pale się nie mieści.... Dalej nie mamy anteny, ale na całe szczęście mamy za to mega internet i ściągamy co się da! A później oglądamy i fajnie nam bardzo. Bardzo fajnie nam. Ale super mamy tą miejscówkę! Nawet się nie spodziewałam, że tak wspaniale! Wszystko co tylko Ci się zachce jest! Wypożyczalnia limuzin nawet jest! Pierwszy spacer w parku pobliskim zaliczony. Bardzo udanym nazwać spaceru jednak nie można... Jak to Tatuś Kubusia zręcznie ujął „wszystkie dzieci grecznie na sankach tudzież w wózkach jeżdżą, tylko nie Kubuś...”. Kubuś musi na rączkach... Tylko wtedy świat jest piękny (bo przecież dużo go lepiej widać z rąk niż z sanek)! Sanki Tatuś z Mamusią Synkowi zakupili, German kurde the best quality, tanie nie były, a Synek sanki ma w dupie... I tak te rączki i noszenie cały Boży dzień. Z przerwą na majsterkowanie z Tatusiem w ramach składania różnych dupereli Ikeowskich. Ząbki trochę Synka męcza i jeszcze się do końca nie przestawił po Polszy, i trochę faktycznie jest upierdliwy, ale nie żeby jakoś szczególnie. Więc Mamusia trochę rozpieszcza, dopieszcza, a Tatuś nazywa te akcje terroryzmeme zorganizowanym – lokalna ALKAIDA, czyli ja i Synuś ;). PS. Dytuś mnie zaraził Sudoku. No i wpadłam... super, polecam. PS. Obok nasza chata :). Mamusia wczoraj cały dzień przeleżakowałą i powoli jakoś się próbuje pozbierać. Do pracy nie poszłam, więc wykorzystuję czas, żeby się doprowadzić do formy. Vicky Christinę Barcelonę obejrzeliśmy, wyjazd powspominaliśmy, wszysto sobie wyjaśniliśmy, łzy się polały, a później przytulanie i cudnie już i bezpiecznie i znowu w domu. Kocham Go. On Kocha mnie. Na zawsze i na wieczność. Nic, nikt i nigdy tego nie zmieni. Drugą połówkę ma się tylko jedną. PS. Znowu do lekarza się wybraliśmy. Tym razem i jak na dodatkowe badania i Tatuś do dermatologa, a Kubuś kierował... ;)
Mamusia u lekarza. Lekarstw cały stos i dieta ścisła, bo się okazuje, że układ pokarmowy w rozscypce... Chwilę temu byłam u lekarza i coś koleś chyba średnio pomógł... W każdym razie Pani Doktor specjalistka od razu mnie powysyłała na konsultacje, USG i inne takie i generalnie jak się za siebie nie wezmę, to siły nie będzie żeby z łóżka wstać... Z Nowym Rokiem Nowe Życie trzeba zaplanować... Leki średnio smaczne i dieta też w smaczności nie bogata... Ojej, dobrze, że mąż wspiera, będzie lżej. Synek aklimatyzuje się najszybciej, bo przecież tyle suepranckich rzeczy można odkryć na nowo.
Welcome kurde home. Śniegu po pachy. Szaro buro. Wygwizdów na maksa. Mamusia coś nie domaga. Grypowo, żołądkow średnio. Ogólnie chce się wracać do normalnego świata, a nie do tego wariatkowa... Przerwa dobra jest, ale powrót bolesny... Aklimatyzacja potrwa dobrych kilka dni.
Wszystko w biegu. Załatwianki, sranki. No i odwiedzinki. Krzemusiowa rodzinka słoda, chłopaki frendami będą kiedyś niezłymi ;). Kubusie dwa takie słodkie i takie przyjemniackie, że szok. Zabawianki, kombinowanki, niestety mało czasu, więc się za bardzo nie nacieszyliśmy. Następnym razem nadrobimy. Ciocia Lew wieczorową porą znów pod swój dach nas przyjęła i ugościła. Pakowanie, ostatni rzut oka na Polskę naszą i w drogę skro świt.
Misio kochany, trochę na nas obrażony, ale szczęśliwy, że nas widzi. Babcia i Wiesiu mniej, bo niestety ruszamy dalej... Wiesiu od trzech dni okupuje dostęp do Kubusia obcałowując każdy centymetr ciałka slodziakowego ;). Mówi, że kolejka jest i hierarchia też ;););). Chwila oddechu i ruszamy do Łodzi. Znowu Dziadkowie ukochani, ale najbardziej ukochany ze wszystkich jest Pawełek - Mały nie może wzroku oderwać, a Pawełek przechodzi proces „godzenia się” z pojawieniem się Kubusia na świecie. Nieźle mu idzie, postępy są, więc damy radę. Wieczorne hity z satelity, czyli rodzinka cała bawi się w kalambury tudzież inne rozrywki z zakresu od zera do lat pięciu ;). Gatka szmatka i do spania, bo jutro w droge i trzeba się spakować znowu... O jezu... I ciężko z Mężowi i Żonie, bo jeszcze swoich gadek nie skończyli, a nie ma jak przy świadkach kontynuować... W Moskwie do tematu wrócić trzeba będzie, a póki co dać radę i nie skakać sobie do oczu. ;).
Deja vu co? Znowu rzec by można „wszystko, co dobre szybko się kończy”.... Do odlotu mamy cały dzień, więc wykorzystujemy każdą minutę i łazimy dalej, wprawdzie z nogami w dupie ;), ale się nie poddajemy! Ostatni rzut okiem na Ramblas, ostatnie śniadanko w lokalnym klimacie - bagietka z szynką (parma), croissant oraz herbatko-kawka. I ruszamy dalej. Superancki targ La Boquera, Stare Miasto od Bari Gotic do La Ribera. Urocze wąskie, deptakowe uliczki, stare i nowe sklepy, sztuka na każdym centymetrze, ale tu kolorowo i z pomysłem. Tak są kreatywni, że chyba na warsztat by się tu można zapisać ;). Naprawdę nie mogłam oczu oderwać od niektórych cudów. Mąż trochę stękał, bo dużo fot pstrykałam, a ja miałam problem, żeby się od aparatu oderwać, tak mi się wszystko podobalo. A poza tym ćwiczę mój warsztat foto. Postępów może nie robię wielkich, ale staram się jakiś swój styl odkryć i doszlifować ;). Na razie jest amatorski i ilościowy, czyli dużo ;), a docelowo bym chciała osiągnąć jakościowy ;). Łażac cudnymi uliczkami w cudnym mieście docieramy do Muzeum Picassa. Oj, ale kolo... Od tej sztuki zwariować tutaj można. I Dali i Miro i Picasso mają w sobie coś tak magicznego, że trudno o nich „zapomnieć”. To, co nabazgrał Picasso, to przechodzi moje możliwości pojmowania sztuki... Geniusz się zdaje. Nie bardzo mogę coś więcej napisać, bo w szoku jestem. Nie wiedziałam, że aż tak bardzo mi się będzie podobało. Gdyby tylko taki babiarz z niego nie był... Muż się z lekka wkurza, bo w sklepie z pamiątkami dużo czasu spędziłąm, ale co ... fotek w muzeum robić nie można było, więc sobie tutaj na spokojnie wszystko jeszcze raz skonsumuje i utrwalę.... Później ostatnie pyszne pyszniaste tapas, zabawkki dla Kubusia (Tatuś z Mamusią zaczynają się różnić w poglądach wychowawczych... wyczuć sie da napięcie drobne...). I tak po kroku, niby pogoda piękna, ale wyraźnie zbiera się na burzę. Na burzę małżeńską. Czas najwyższy. Susza była przez dobrych kilka lat, trzeba glebę dobrze podlać, żeby dalej coś ślicznego rosło. A po nocy, przychodzi dzień, a po burzy słońce... ;). I faktycznie, burza to lekko powiedziane.... Huragan, sztorm, błyskawice... Ledwo oddychać można tak się z niebo posypało ;). Awantura jak się patrzy. Pożeganie z Barceloną w wielkim stylu ;). A później już tylko powrót do Polszy, droga z Poznania do Kubusia i już mamy go w ramionach!!! Cud świata, już jest dobrze. Nam jeszcze potrzeba kilku dni na ochłonięcie i wyjaśnienie sobie kilku rzeczy, ale czystka zrobiona, więc budujemy dalej na solidnym fundamencie ;). Cieżko, bo aż chce się tulić i zapomnieć o słowach, ale nie da się tak. Duma musi ochłonąć, w słowach był sens i coś za nimi stoi. Zebrać wszystko i stać się lepszymi, mądrzejszymi, silniejszymi. Miłość za potężna jest, żeby drobne zepsute cegiełki mogły podważyć jej potęgę. Ale miłość to praca, ciężka praca. Jak tylko człowiek chwilę się poleni, musi dwa razy więcej posprzątać... Sprzątamy, sprzątamy i obiecujemy poprawę ;);):). Miłości droga, daj ni kilka i już się nie złość na nas... Dwa ułomne cieławieki i tyle ;).
Święto Trzech Króli pełną gębą! Wszystkie sklepy pozamykane, wszyscy biegną wystrojenie a to do znajomych a to do rodziny z torbami pełnych prezentów. „Świąteczność” chwili czuje sie na każdym kroku. Jeden element, o którym nie wspomnieć się nie da, to Ciasto Trzech Króli. Każdy, ale to dosłownie każdy obok torby z prezentami, niesie ze sobą ciasta w wersji mini, midi albo maxi. Śliczne, kolore, pysznie wyglądające. Postanowiliśmy więc rozpocząć dzień od degustacji tego cuda. Knajpka nam się trafiła z długą historią i tradycjami, więc nic dziwnego, że niebo w gębie zapanowało. Ciasto mega pyszne, z masą migdałowo-marcepanową i bitą śmietaną. Oj mówię Wam, takie chwile zostają na zawsze w pamięci. Co by zgłębić co, jak i dlaczego z tym ciastem, postanowiłam pogrzebać trochę i skumać o co w tym wszystkim chodzi. I tak oto wychodzi... Internetowy wpis cytuję: „W Święto Trzech Króli, przypadające 6 stycznia, warto powrócić do staropolskiego zwyczaju, związanego z obchodami święta. Jest nim wypiekanie placka Trzech Króli, niezwykle popularne w Europie i w Ameryce. Według źródła w dawnej Polsce, w dniu Trzech Króli kończącym okres bożonarodzeniowy, a zaczynającym zapusty czyli czas karnawału, w zamożnych domach szlacheckich i mieszczańskich, zasiadano do uroczystego obiadu, którego częścią było ciasto Trzech Króli. Znajdował się w nim migdał, a jego znalazca otrzymywał tytuł Migdałowego Króla. Panny na wydaniu, odnajdując w cieście migdał, traktowały to, jako zapowiedź szybkiego zamążpójścia. Zwyczaj wypiekania specjalnego placka na Trzech Króli trafił do nas prawdopodobnie z Francji, a stanowi on od wieków świąteczny wypiek w Belgii, Hiszpanii, Francji, Meksyku, Niemczech czy w Szwajcarii. W Hiszpanii jest to roscón de Reyes, którego receptura pochodzi z przełomu wieków XIV i XV, we Francji i Szwajcarii - galette des Rois, znane od XVI stulecia, a w Stanach Zjednoczonych - king’ s cake. W Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i hiszpańsko języcznych krajach południowoamerykańskich na Trzech Króli wypieka się placek rosca de Reyes. Ma on formę wieńca ozdobionego kandyzowanymi owocami, symbolizującymi drogie kamienie, co przypomina królewską koronę. Przed wypieczeniem w cieście roscón de reyes umieszcza się la feve, ale nie tylko w postaci migdała, ale też srebrne i złote monety. Zgodnie z wielowiekowym obyczajem, ciasto Trzech Króli dzieli się na tyle porcji, ile osób zasiada przy stole i dodatkowo na część przeznaczoną dla nieznajomego biedaka, zwaną też dla Boga. Ten kto znajdzie w swoim kawałku la feve zostaje Królem albo Królową Migdałową i otrzymuje złocistą koronę. Migdałowy Król może wybrać swoją królową lub króla, musi ufundować szampana, wypitego za zdrowie królewskiej pary”. Tak więc zagadka rozwiązana. Nic w swoim kawałku nie znalazłam, więc Królową też nie zostałam... Czas ruszyć w drogę. Dzisiaj wędrówka Ramblą, odwiedziny w czaderskim porcie, pyszne tapas w ramach przekąski, Plac Hiszpański oraz wspinaczka na Wzgórze Montujic. W drodze powrotnej muzeum Joan Miro – sama się wybrałam, bo mąż Mira stwierdził oglądać nie będzie, gdyż z łapówkarstem nic wspólnego nie chce mieć... Mamusia niedosyt czuła, bo 20 minut przed zamknięciem dotarliśmy, wieć w biegu musiałam oglądać. A szkoda, bo tak coś czuję braterstwo dusz z Mirem... ;). Super, mimo iż w biegu i bez robienia zdjęć, bo nie wolno... Oglądając tak sobie myślałam, że Kubuś Pana Miro by polubił bardzo. Czytając o nim w wikipedii skumałam dlaczego... „Jego dzieła interpretuje się jako przynależące do surrealizmu, jako wyraz powrotu do dzieciństwa i jako „piaskownice dla podświadomości”. Na styl Miró składają się żywe kolory połączone z uproszczonymi formami, kojarzącymi się z rysunkami małego dziecka.” No i wszystko jasne ;). W drodze na kolację barcelońskie Champs Elysees , czyli Passage de Gracia. Witryny sklepowe, że aż beret spada, piękne wejścia do klatek schodowych (cała Barcelona pełna jest bloków-kamienic, ale się ogląda wejścia do nich, to ma się wrażenie, że to wszystko jakieś apartamentowce, naprawdę uwodzą i aż się chce w gości zawitać...). Ostatni przystanek, to przypadkowa knajpka, która okazuje się jednym z wielu miejsc, jakie pokazał Woody Allen w swoim filmie „Vicky Christina Barcelona” (po powrocie musimy obejrzeć, co by sobie powspominać). Miejsce nie tylko słynie z obecności wielkich gwiazd, ale przyznać im trzeba, że jedzenie super, miejscówka też klimatyczna. Można siedzieć i siedzieć. Paella i rioja taka, że wiele można dla nich zrobić... Oj ta Hiszpania! A na koniec Janek Wiśniewski padł.... Dotarliśmy po 19 do hotelu i koniec by na tym był... Nogi wchodzą w dupę... PS. Kiedy ten nasz Synek będzie kumał róźnicę mię dzy Auchan a Sagrada Familia???... Na razie na pewno by wygrał Auchan, ale jak tylko coś mu się z gustem poprawi, to będzie miał radochę z podróżowania.
Dzisiaj mąż w gorszej formie, mi się ciut poprawilo... Niekończąca się historia... Ale nie przeszkodzilo nam to w rozkoszowaniu się ciszą poranka i braku pełzająco-chodzącego zwierzątka w naszym łóżku ;). Fakt, że chwila wystarczyła i już by się zwierzątko poprzytulało i wycałowało, ale nic to... Zwierzątko w dobrych rękach, wiec ruszamy dalej. Dzisiaj dzień wyjazdowy. Jedziemy pociągiem do Figueres, gdzie jest muzeum-teatr Daliego. Starsznie go lubię za wszystkie jego wariactwa, więc spodziewam się niezłego fanu. Stoi na stacji lokomotywa... Dwie godzinki i już jesteśmy na miejscu. Pogoda cudna, słońce pieszczące, miasteczko urokliwe, aż człowiek by chętnie został, co by życie sielskie wieść. Ceny mieszkań jednak jasno dają do zrozumienia, że sielskie życie kosztuje... Muzem-teatr odjechany, milość Daliego i Gali łapie za serce. Aż się ciepło robi, że taki wielki artysta, taki zabujany był i zamiast jak każdy inny porządny artysta za spódniczkami biegać, portrety Gali w kółko rzeźbił... Sztuka i biżuteria przepiękna, nie wszystko skumałam, ale kolo miał łeb jak sklep, tylko że też się musiał czymś nieźle stymulować, albo mieć jakieś pozostałości traumatycznych przeżyć w głowie... Przecież surrealizm w normalnym świecie zrodzić się nie mógł... tak czy inaczej super super i super. Jedno z najfajniejszych „muzeów” w jakim byłam. Dziękuję Ci Mężusiu kochany! Fajnie to sobie wymyśliłeś ;)I żeby surrealizmowi stało się zadość, tuż po opuszczeniu budynku muzeum dostaliśmy się w wir wydarzeń samobójczych... na budynku obok, koleś w czerni twierdzi, że będzie skakać, że się zabije, że coś tam, negocjator do niego przychodzi, policja dookoła, karetki... ja nie mogę, ale akcja. Nie wiemy, jak się wszystko skończyło, bo pobiegliśmy dalej, ale koleś w czerni z zachowania wnoszę raczej chciał postraszyć i chętnie by coś ponegcjował... Wracamy do Barcelony, ciemno już i wszystko świeci jak choinka 24 grudnia... Takie mam wrażenie, że to jedno z bardziej kreatywnych miast jakie widziałam. Może na zdjęciach nie widać, ale mają Barcelończycy w sobie coś specyficznego, coś takiego artystycznego niby, ale wcale nie dalekie jest to od zwykłego człowieka. Tak jakby „sztuka”, ładne rzeczy były naturalną częścią ich życia. Oni też są tacy niby wcale nie piękni, ale fajnie się im przygląda, przyciągają uwagę i potrafią na odległość wciągnąć w swoje sprawy....Dobrze się tu czuję i mogłabym tu mieszkać. Muż też, więc Synek też pewnie nie zgłaszałby sprzeciwu. Dochodząc do hotelu, trafia nam się gratka. Słyszeliśmy, że chłopaki tutejsi i lokalne dziewczyny, lubią poimprezować pełną gębą i że prawie co miesiąc imprezują hucznie i na ulicach. W kółko fiesta i fiesta. Nawet jak byliśmy w szoping centrze, to rzucił nam się w oczy sklep ze wszystkim, bo konieczne jest do zorganizowania super fiesty... Czego tam nie ma... Balony, stroje przebierańców, ozdóbki, farbki, talerzyki, kubeczki, łyżeczki, peruki, maski, gadżety, konfeti, czapeczki, spraye itp itd... Co tylko sobie wymyślisz w ramach jakiejkolwiek imprezy, znajdziesz to na pewno. Wracając do naszej gratki – FIESTA! Tuż pod hotelem najzwyczajniej w świecie tłumy ludzi się zebrały i wszyscy (zarówno na ulicy, jak i we wszystkich oknach dookoła) czekają w podnieceniu na coś. Trudno nam było wyczuć na co, ale wyglądało to tak, że je jakaś parada chyba będzie. I tak oto się stało, Słychać było z daleko, że jakiś sprzęt ciężki jedzie. I przyjechali. Trzej królowie z całym swym orszakiem. Cukierki rzucali w tłum, tańce, hulanki swawole, radość, zabawa, pokazy, przestawienia, kasa mega na takie cuda. Z godzinę chyba jechali i jechali i końca widać nie było. Super. Super wesoło, fajniacko, a u nas Trzech Króli jakoś szczególnie wesoło się nie obchodzi, o ile dobrze pamiętam... Dlaczego u nas wszystko jest takie poważne?... Klimat chłodniejszy? Nie wiem, ale wyglądamy na smutasów w porównaniu do tych wyluzowanych imprezowiczów. Każdemu życzę, żeby tak się potrafił życiem cieszyć. Szacun Hiszpania! Trzymajcie tak dalej. Chwila odpoczynku w hotelu i wieczoru ciąg dalszy. Kolacja w lokalnej knajpce z 1903 rok, ryba jak miecho, nocne rozmowy Polaków, trochę się kłócimy, kocham jego, on kocha mnie, ale tak dawno nie mieliśmy chwily tylko dla siebie, że trochę zaskórniaków się nazbierało. Tak się cieszę z tego wyjazdu, bo wszystko będzie można oczyścić. Wygadać, wypłakać, wyprzytulać. Nasz Czas. Tylko nasz. On i ja. My. Pomocna okazuje się też odkryta prze nas CAVA. Hiszpańskie wino musujące (95% produkcji w Katalonii, czyli okręgu którego stolicą jest Barceelona właśnie). Pyjszne i języki rozwiązuje. Pogadane i już dalej w drogę. Barcelona by night – czad. Nadbrzeze, Kolumb, Rambla... Śliczna ta Barcelona i taka fajna. Chce się chodzić i chodzić. Wracajac nocą odkryliśmy hit - przeceny się zaczynają, noc a sprzedawcy siedzą w sklepach i jak te świstaki kleją nowe cenki ;). Wszystko jasne. Czekają do Trzech Króli i dopiero wtedy ceny w dół. PS. Synek dostał matchboxa od cioci Eli i degusutuje go namietnie. Tesknota za Starszymi nie nadchodzi... A Starsi? No cóż... Lekko bez naszego Przyczłapa do bambulatora nie jest....
Skoro świt się nie udało, ale kolo 10:00 już tak. Opóźnienie spowodowane było mega słabym sampoczuciem grypowej Żonki Stonki... Mąż myślal że bedzie trzeba liczyć i odpadnę przez nokaut, ale jakoś się w końcu pozbierałam. Barcelona tak urokliwa, że wszystkie bole poszły na plan drugi w oka mgnieniu. Poza tym w regeneracji pomogło pyszne śniadanko w klimatycznej lokalnej knajpce. Oj jak miło. Sami lokalsi, konwersują, kombinują, kawę pija, coś tam podjadają, a miejsce jakby się czas zatrzymał w latach 60. Fajnie, bardzo. Podbój zabytkowy rozpoczęty od metra i Sagrada Familia (na wszelki wypadek jakbym miała paść do łóżka i do końca już nie wstać, to na pewno to cudo chciałabym zobaczyć zanim to się stanie, tak więc zaczynamy....). Oj mówię Wam, co ten Gaudi musiał brać, że takie pomysły miał to naprawdę trudno orzec... Jak poczytamy biografię, to zobaczymy. Ale albo ciężkie dzieciństwo albo jakieś uzależnienie wchodzi w grę... Opisać się nie da widoku. I zdjęcia też średnie, bo światło nie zawsze takie... Ale... Co widać, to widać. Miliardy detali. Kosmiczne ksztalty. Koleś spędził na placu budowy prawie 30 lat, do śmierci udało mu się postawić tylko 2 wieże (docelowo planują skończyć budowę zgodnie z pierwotnym planem super odjechanej katedry z 16 wieżami) i niestety zginął w wypadku i to na dodatek nie ciężko chorując, poświęcając się za ojczyznę, oddając serce córce itp itd., tylko wpadając pod tramwaj.... Ratunku, co za historie życie pisze... Wrażenie robi i przyznajemy order "Szacun" ;). Postacie Świętych odjechane, Chrystus ukrzyżowany ze zwisającą grzywą, rycerze walczni, wieże, wieżyczki, owoce, cuda wianki powiadam, Kaczor by chyba wraz z obrońcami krzyża w ogóle się stąd nie ruszał oprotestowując każdy centymetr cuda Gaudiego. Kto to widział takie rzeczy... ;). Nie dostaliśmy się do środka, bo kolejka była na pół dnia , spróbujemy pojutrze o świcie zaatakować, albo innym razem, bo na pewno tu wrócimy! Kontynując dzień Gaudiego idziemy do parku Guel. Wszyscy kojarzycie różne wzorki, mozaiki tudzież zwierzątka zrobione z kafelkowych drobych kawałków w różnych kolorach symbolizujące kraj ten, wszystkie pocztówki mają przynajmniej jeden maleńki kafelkowy element. I tak oto Gaudi dla swego kumpla Guela zaczął (i znowu nie skończyl - koleś wygląda mi na zapaleńca, który tysiąc rzeczy zaczyna i nic kończy - bliskie memu sercu niezwykle ;)) park piękny z mnóstwem cudestw. Bajkowo, nierealnie. Dalej szlakiem szaleńca wielkiego – kamienica Pana Mili zaprojektowana przez Gaudiego - Casa Milà (La Pedrera) - oj jak tworzył dach i projektowal kominy, to naprawdę musiał być w jakiejś narkotywej ekstazie... Pokazowy apartament kupuje w całosci! Art nouveau mój lubimyj z każdej strony wyziera. Zakochać się można. I na dodatek stare sprzęty różniaste, że aż ma się ochotę przenieść na chwilę w czasie (początek XX wieku). Maszyna do pisania, telefon na korbkę, maszyna do szycia stara kuta na pedał nożny ogromniasty, piec kaflowy, gramofon... I od tego momentu słyszę w uszach Edith Piaf z winylu, slychać jak igła gramofonu albo przeskakuje, albo po prostu cudnie szumi ... Edith brzmi jakby stała obok, w zakopconym barze wypełnionym po brzegi. Te śmieszne fifki, perełki, fryzurki, cudaczne buciki (notabene spójrzcie teraz na to, co się nosi na nóżkach... Przeszłość powraca w wielkim stylu?...), bohema, życie, sztuka. Pogrzebie w poszukiwaniu jakiś hiszpańskich artystó, bo jakoś nikogo nie kojarzę, a póki co posłucham dalej Edith... ;). Przerwy czas nadszedł! Być i nie spróbować, grzech. Tapas! Przekąski aż palce lizać. Pomysł na knajpę w Polsce - „Bułka z masłem”! Czyli polskie apas - mógłby być niezły hit. Najedzeni, napojeni, czas na zakupy ruszać. Centrum handlowe - wielkie rozczarowanie... W Polsce i fajniej i lepiej i taniej... Przecen wielkich nie ma. Ej tam szkoda czasu. Połazili wracają do centrum. Sklepy uliczne prezentują się lepiej, ale sił już nie ma. Drugie podejście zrobimy później. Aż milo, jak Ci nogi w tyłek wchodzą ;). Już zapomnieliśmy jak to jest i jak bardzo to lubimy... Nie umiemy sobie przypomnieć kiedy ostatni raz daliśmy tak czadu?... Chyba Kazań, półtora roku temu... Na Litwie było zimno i ja bieriemienna, więc delikatnie było, a na Zanzi i Safari to głównie jajka wysiadywaliśmy... Aż miło zjeść zasłużona kolację (chyba najlepiej ugotowany makaron jaki jedliśmy - fajna miesjcóka o nazwie Food Marekt) i udać się na spoczynek. PS. Wy nie wiecie, a ja wiem... Synek pierwszy raz samodzielnie „grał” na cymbałkach! Pełnia szczęścia i oczka szukające aprobaty i poklasku u Babci ;). Na początku się oswajał z wanną u Babci, a teraz rządzi, chodzi po wodzie jak Jezus, zarządza, a jak już chce kończyć, to po prostu wstaje i wychodzi... Próbuje z mega otwartością różnych nowych produktów żywieniowych i albo okazuje swoją aprobatę mlaskaniem i odgłosami zadowolenia, albo się krzywi i ma odruch wymiotny jak coś nie bardzo mu podchodzi ;). PS2. Kupiliśmy Synkowi (w kółko ciągle to samo, Synek to, Synek tamto, Synkowi to, Synkowi tamto i tak bez końca... powiedzieć by wypadało – porzygać się można... :)) książkę „Brumbrum” o różnych środkach transportu, Tatuś został mianowany trenerem edukacji transportowej Synka; ja będę się zajmować jego rozwojem artystycznym, czyli wykladać mu będę sztukę wielką i średnią i
malą i jeszcze mniejszą do głowy (główeczki naszej kochanej).... 10:00 ładujemy się do fury, mąż rzuca mimochodem "a więc, zapraszam na obiecaną wycieczkę" i już mkniemy Polską naszą się zachwycając ;). Tak pięknie, czystko, wiosennie też niezwykle, bo wszystko jeszcze zielone, zero śniegu. Wpadamy na A2 Stryków-Poznań. WOW! Ale czad! Podróż komfortowa i szybka, lepiej niż samolotem;). Szybka przekąska w galerii handlowej już w Poznaniu, parking (pan parkingowy pyta "Pan Ryszard tak?", na to Paweł "Nie, nie robiliśmy rezerwacji", widać nie został do końca Pan Parkingowy przekonany, więc dalej "Pani Iwona?", "... Nie, nie robiliśmy rezerwacji", "Nazwisko", "Sumiński", "TUmiński?", "Nie, SUmiński"....), lotnisko i już za chwilę lądujemy w Barcelonie. Ale pięknie... A ja myślalam że Wawa najpiękniej na świecie podświetlona i światęcznie wystrojona... No cóż... Się delikatnie pomyliłam... O kurde, wiecie jak to uczucie, jak jesteście w nowym miejscu, ale takie ciepło się w organiźmie rozchodzi, jeszcze nic nie widzieiście, a już to miejsce lubicie. Tak właśnie czuję. Barcelona, to będzie jedno z moich miejsc. Super sympatyczny hotelik muż znalazł w samym centrum i w żonkowym klimacie ;). Wszystko pięknie tylko, że żonka padła do lóżka dla odmiany z zasmarkanym nosem, łzawiącymi oczami i ogólnym osłabieniem organizmu... Aż tak bardzo widać się nie poprawiło... Mąż jak na stuprocentowego samca przystało ruszył na łowy, aby swej kobiecie pokarm jakiś upolować... I tak oto się znalazło i winko, i oliwki (mega zajebiste!!!), i bagietka, i szyneczka, i serek, i herbatka i na deser beret spadl... Oj jak cudnie. Słodkich snów, obym jutro poczuła się lepiej. PS1. Synek nieobecnością Starszych absolutnie się nie przejmuje i z Babcią czadu daje ;). Ząbki kolejne idą, więc ostatnio był niespokojny, ale już ok. Bawi się wszystkim jak stary, kuma prawie wszystko i zaczął kombinować. Ukryć się nie da intensywnego dumania, bo oczy i wypieki na buźce same mówią za siebie, a wyobrazić sobie tylko można jak te jego kilka, a może nawet już kilkanaście zwojów, szaleje w główce, co by zawiłości tego świata pojąć. PS2. Jak elegancko okreslić, że się za dużo wódki nie wypiło? Po prostu skazać, że się przyjęło ilości homeopatyczne....
Znowu w drogę, czyli Polska w budowie bis. Czwa-Wawa na początek. Sprawunki, sprawy mniejsze i większe i mini shopping znowu ochy-achy wywołuje, bo tu tak fajnie się zakupy robi. Sklepy fajne, bo polskie ;). Jeden zakup podejrzany niezwykle. Mąż w ramach akcji "zostań mężem miesiąca i wygraj kolejny rok w Moskwie" zakupił żonce płytę Seweryna Krajewskiego „Jak tam jest”. Cóż. Pomysł dobry i doceniony. Ale ja tam Panu Sylwkowi już dziękuje. Na dodatek sam kurna Piasek Andrzej Piaseczny romantyk od siedmiu boleści cholera napisał słowa do wszystkich piosenek. No coś naprawdę ciężkiego...dla przykładu: "W taki dzień, gdy niebo nieustanny wieszczy deszcz, w taki dzień parasolami, w niebo wznieśmy się"... Albo lepiej jeszcze "Jak tam jest? W tym niebie, siódmym niebie Jak tam jest? Sam nie wiem, czy chcę wiedzieć".... Nic to, atramentu pióra mojego tracić więcej nie będę na zbytki muzyczne... W ramch interakcji międzyludzkich, udało nam sie dzisiaj plan wykonać w 100%. Państwo Piechowscy na nowych włościach. Mały Albert i większy Cyryl dali nam niezły pokaz tego, że w ramach szaleństw dzieciakowych, to wszystko dopiero przed nami ;). Oj, ale śmieszne rozrabiaki. Albert niby tylko o pół roku starszy od Kubusia, a wydaje się taki wielki chłop i jeździ na na swoim „pojeździe” i w ogóle taki ogromny się wydaje. Następnie tropem rodzinnym zawitaliśmy do Państwa Hawryńskich i tutaj dopiero się okazało, że dzieciakowe szaleństwo u nas i u Piechowskich to nic.... Wyobraźcie sobie cztery Aniołki (właściwie trzy, bo Stać Anioł numer 4 najgrzeczniejszy z całego towarzystwa w akcjach nie uczestniczył śpiąc grzecznie), które zamiast spać próbują przeciągać strunę (świadkowaliśmy tylko od 20:00 do 22:00, ale ewidetnie było, że akcja przeciągnie się do północy ;)) i robią wszystko, że się jeszcze chociaż na chwilę wbić na agendę rodziecielską ;). A to „Mamo, Mamo!!!”, „Co?”, dłuższa cisza...” Hmmm. Kocham Cię...”. Tudzież inne typowe (też przeze mnie w dzieciństwie stosowane) triki, jak dla przykładu – pić się chce, siku, mam pytanie, muszę coś ci powiedzieć itp itd... Oj lubię rodzinkę. A na deser nasi ulubieni Dytusiowie ;). Ania wyskoczyła z pysznym śledzikiem pod pierzynką, pysznie się poplotkowało i nawet się pysznie przedyskutowało sprawę wykładziny do nowego domku Dytusiów. Białą włosiasta będzie super! ;). Następnym razem jak będziemy w Polsce, to pewnie już się spotkamy w nowej miejscówce i będzie trzeba opić każdy kąt, co by się dobrze mieszkało i nic a nic, żeby się psuło. Czekamy ;).
No i masz kolejny rok się zaczyna... Czujemy się lepiej, więc postanowienia noworoczne przedyskutowane i uzgodnione... Oj fajnie, znowu wszystko się zaczyna. Nowy nowiutki początek. A w ramach fajnie fajnie fajnie, Kubusiowa pełnia szczęścia, czyli zjeść co się da z choinki, porobić sobie jaja z wujka Michała, potargać włosy cioci Kasi i owinąć sobie wokół palca Babcię... Standard ... ;). Szczęśliwego Nowego Roku!!!! PS. Dużo poniżej.... - przeglądając fotki znalazłam kilka ciekawostek. Pierwsza to atak zimy 22 grudnia i dowód na to, że o godzinie 9:30 w Moskwie jest ciemno jak nie powiem u kogo w d...pie. Druga to zimowy widok z okien biura. Trzecia to potencjalna działka naszych marzeń z mega "domkiem :)", a czwarta powrót do przeszłości w bloku, gdzie mamy mieszkanie w remoncie.
|
Archives
October 2014
|