Nasze Kubusie kochane dwa harcują od samego rana. Póki co mają pewne problemy koordynacyjne w związku ze współną harmonijną zabawą, ale wygląda na to, że za kilka lat, to będzie mega przyjaźń ;). Głupki jesteśmy straszne, bo z takim zachwytem się im przyglądaliśmy, że fotek żadnych nie pstrykneliśmy.... A widok był cudny... Takie szkraby pocieszne... Wiadomo już jednak, kto będzie ten grzeczniejszy, a kto będzie chuliganić... Zgadnijcie sami... Łobuz się taki robi, że beret spada. Jak coś nie pasuje, nie jest po jego myśli, to od razu krzyk. I to już, szybko i natychmiast ma być tak, jak Synek chce... Fakt, że łatwo póki co zaspokoić te zachcianki, bo na ogół wszystko się kończy i zaczyna albo na wielkim głodzie albo na wielkiej nudzie. Nie ma nic gorszego, niż pusty brzuch i wizja umarcia z głodu oraz wielka przeogromna nuda trwająca dłużej niż 30 sekund mogąca zanudzić człowieka okrutnie na śmierć... I jak tu Synka wychowywać, a nie ratować z tych strasznych tarapatów... No jak??? ;). Spacer dłuugi po wiosennych już Kabatach i Wilanowie, aż do Centrum Opatrzności Bożej w budowie, ale już nieźle na wypasie. Z tego, co później doczytałam, to pomysł Świątyni Opatrzności historię swoją ma i to długą. Otóż idea ponad 200 lat ma i sięga daty uchwalenia Konstytucji 3 maja w 1791 roku, kiedy to uchwałą posłów Sejmu Czteroletniego podjęta została decyzja o wybudowaniu świątyni jako wotum wdzięczności za Konstytucję. Później kilka razy pomysł był już prawie prawie realizowany, ale albo III rozbiór Polski, albo II wojna światowa albo coś tam jeszcze innego niestety stały na drodze, jak pech to pech. Finalnie miejsce ustalono - Pola (Błonie) Wilanowskie i jak widać na zdjęciach, tym razem się z pewnością uda wielką świątynie postawić ku chwale konstytucji, ojczyzny i w ogóle ku chwale... Nie wiem, ale jakieś mam mieszane uczucia w związku z tymi wszystkimi monumentalnymi świątyniami w kraju naszym. Ale co tam, tak widać musi być. Tak czy inaczej, miejscówka w budowie, ale widać rozmach. Poza tym funkcjonuje już coś na kształt muzeum papieskiego oraz Panteon Wielkich Polaków. Twardowskiego wiersze i cytaty się przypomniały, ciepło na serdeuszku się zrobiło, a Papież to już w ogóle za serce chwyta, ale aż chłowieka szlag trafia, jak widzi męczenników w sprawie Polski poległych kurde w Katyniu 10 kwietnia 2010! W JAKIM CHOLERA JASNA KATYNIU??? Pod Smoleńskiem głąby i krętacze cholerne. A później się dziwimy, że Ruscy historię naginają... Wstyd mi, naprawdę wstyd i aż się gotuję, że w takim miejscu ktoś sobie pozwala na takie hity. Skandal i tyle. Dobra, już dobra, nie gotuj się tak, bo Ci pary zabraknie, a to dopiero południe, do wieczory tudzież nocy daaaaleko...
Wyprawa na lotnisko po raz kolejny jasno, krótko, zwięźle i na temat mówi nam, że z Małolatem, to się odechciewa podróżowania... Obładowani jak wielbłądy i Synek nie mogący usiedzieć na swoim słodkim tyłeczeku, tylko w kółko coś dookoła oglądając i wiercący się raz na Mamusinych ruczkach, raz na Tatusinych. No bo przecież nie w wózku! W wózku tak dobrze, jak na rękach nie widać i można duuużo przegapić, a na rękach jak się człowiek dobrze powierci i pokręci to ma wszystko w perspektywie 360 stopni... Jak już się dotelepaliśmy, bagaże oddaliśmy (dalej zostając z mega bagażem podręcznym + 3 częściami wózka - trudno wyczuć, jak do tej pory udaje nam się te dodatkowe kilogramy przemycić... chyba Kubuś działa jak odstraszacz... wszyscy ze współczuciem patrzą na to nasze przemieszczanie się i to na dodatek w kierunku wschodnim .... :)), oddech w knajpie złapaliśmy, a na koniec na pokład sie dosłownie wczołgaliśmy, to już tylko o jednym marzyliśmy - dotrzeć do domu i nigdy więcej w podróż się nie wybierać (z góry wiadomo, że stan potrwa max 2 dni...). Nie dane nam jednak było tak szybko plan zrealizować... Wystartowaliśmy i nie minęło nawet pół godziny, jak nius się rozszedł po samolocie - wracamy do Warszawy, bo mamy awarię systemu nawigacji... Niby wszyscy na luzie, ale czujność mega, wszyscy stewardessy obserwują, czy mają srakę, czy coś ściemniają, czy mamy problem, czy dolecimy, czy?.... Sami wiecie, co po głowach w takich sytuacjach chodzi. Mamusia oczywiście wyrzuty, że testament niespisany i że w ogóle kocha męża nad życie i że Synek taki cudny i że ma za co losowi dziękować itp itd.... A poza tym tak sobie cały czas myślałam, że chyba lepiej zginąć w wypadku samochodowym, przynajmniej trwa to sekundy, a samolot spada minuty... Ile to w głowie obrazów zdąży się przewinąć... Nie potrafię sobie wyboraziź, co czują ludzie, którzy wiedzą już, że spadają i nie przeżyją... Na szczęście powrót był krótki i dalej już główkować nie musiałam... Za to musieliśmy zająć Synka przez kolejną godzinę czekając na pokładzie, aż usterkę naprawią. Ale to człowiek musi być kreatywny, żeby tego bąbla zabawić ;). Razem raźniej, więc jak zawsze daliśmy radę. Usterkę w międzyczasie naprawiono, znowu wystartowaliśmy i bezproblemowo dotarliśmy do Moskwy. Z +20 do +2 stopni... PS. A propos nazwania synka chuliganem, być może zbyt mocne słowo to fakt ;)... Z wikipedii: "Chuligan – nazwa zapożyczona od nazwiska Hooligan, irlandzkiej rodziny drobnych złodziejaszków mieszkających na przełomie XIX i XX wieku w londyńskiej dzielnicy Southwark; w Polsce określająca młodego człowieka, na ogół kilkunasto lub dwudziestoparolatka, który w sposób szczególnie agresywny i ostentacyjny łamie zasady współżycia społecznego, dokonując drobnych kradzieży i rozbojów, zaczepiając osoby postronne, niszcząc mienie i wdając się w bójki z innymi osobami. Chuligani zazwyczaj działali w kilkuosobowych grupach, dających im przewagę fizyczną nad pojedynczymi przechodniami, a także poczucie siły i bezkarności.