Oj jakiś tak dzień, co się zdarza raz na lat kilka... Wszystko nie tak... Czarna, głęboka dziura... Nie ma dokąd uciec... Niby jest, ale podświadomość podpowiada, że idąc daleko przed siebie nie można zajść daleko... Trzeba się jakoś ogarnąć... Ale nie ma jak... Czas. Czyli cały dzień w kinie. Zawsze działało i dzisiaj też pomogło. Trzy filmy pod rząd, puste sale Kinoteki, starze Panie 3 (emeryci i renciści mają zniżkę w ciągu dnia...) i ja. I już wieczorem po wszystkim. Wygląda, że szybko przyszło i łatwo poszło, ale Ci co mają czarne dziury, to wiedzą, że się umiera najpierw, a później się człowiek podnosi z popiołów, więc z łatwością nie ma to nic wspólnego. Ale jedno w dołach jest dobre, jak się człowiek już wygrzebie, to dostaje po pierwsze kopa, bo po raz kolejny się przekonuje i wie że może sobie ze wszystkim poradzić (suma sumarum), a po drugie wzmacnia się i w perspektywie wie, że będzie łatwiej wpaść i wyjść z czarnej dziury... Przecież co nas nie zabije, to nas wzmocni no nie? :). Głowa do góry! PS1. Filmy zajebiste - Koneser, Frances H i Miłość po francusku. PS2. Z obserwacji człowieka po 35 roku życia - jak miałam lat 20, to takie seanse całodniowe zdarzały mi się średnio raz-dwa razy w miesiącu... 25 lat - max raz w miesiącu, lat 30 - sporadyczne, raz na rok, lat 35.... nie pamiętam ostatniego... ale dobrych kilka lat temu miał miejsce... Co się więc z wiekiem dzieje? Mądrzejemy, głupiejemy, obojętniejemy? Mi się wydaje, że po prostu cierpimy mniej... I tej wersji będę się trzymać ;););).